"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

wtorek, 11 grudnia 2007

Syzyfowe prace

Liście to można grabić i grabić w nieskończoność. Zaczęły lecieć z drzew tuż przed świętem dziękczynienia. Normalnie to byśmy poczekali aż wszystkie opadną, ale wujostwo przychodziło na obiad, więc trzeba było ogarnąć trochę podwórko i dobre wrażenie zrobić. Spędziliśmy na grabieniu okolo 6 godzin i okazało się że zrobiliśmy niewiele ponad połowę. Ale padaliśmy ze zmęczenia, więc doszliśmy do wniosku że skończymy kiedy indziej. W tygodniu późno wracamy do domu, więc zostają weekendy.
W kolejny weekend mieliśmy (w końcu po 4 miesiącach od przeprowadzki) parapetówę. Goście mieli przyjść oglądać dom, więc postanowiliśmy skończyć to grabienie...albo raczej zacząć od nowa, bo jak nowe liście opadły, to wcale nie widać tego grabienia. Zrobililiśmy większość placu za domem, i calkowicie przed domem...a dzisiaj znowu jakby pole grabi nie widziało nie wiadomo jak długo. Ale już po pierwszym śniegu (lichym bo lichym, ale zawsze to śnieg), i pogoda w kartke więc chyba ciąg dalszy będzie musiał poczekać do wiosny...a może do tego czasu gleba nam się ulepszy, i grabienia będzie mniej?
Jeszcze tylko tydzień laboratorium z anatmomii. Cieszę się niezmiernie tą wizją, ale do tego czasu nauki po uszy, a mobilizacji coraz mniej...no ale jakoś sie doczekam i nauczę. A tymczasem dzisiaj na warsztatach nauczyłam się zakładać gips i opatrunki usztywniające. Świat postępuje nieubłagalnie – już nawet gips nie jest z gipsu, tylko z ‘fiberglass’.

wtorek, 27 listopada 2007

Miłe i...mniej miłe żyjątka

Przygoda z kominkiem zdarzyła się ponad dwa tygodnie temu, ale nie miałam nawet chwili żeby usiąść i napisać. Postanowiliśmy z Mikiem z okazji oziębienia wypróbować nasz kominek...trochę oszukany, bo na gaz, a nie na drewno. No więc zapaliliśmy płomień, otworzyliśmy wylot do komina...i okazało się że podczas lata w kominie zadomowiły się osy i jedna za drugą zaczęły wylatywać z komina do kominka! Jako że były już zahibernowane na zimę, miały trochę problemu z koordynacją ruchową i większość wpadła prosto do ognia, ale kilka wypełznęło na zewnątrz. Wtedy wcale nie było nam do śmiechu, ale teraz ledwo mogę się powstrzymać, jak myślę o Miku pryskającym do zapalonego kominka łatwopalnym sprayem przeciwko osom i o sobie z gaśnicą przygotowaną do gaszenia ewentualnego pożaru! Na szczęście sytuację dało się opanować i nawet zrobiło się całkiem romantycznie po zlikwidowaniu nieproszonych gości.

Zawsze chciałam mieć karmnik, w związku z czym kupiliśmy jeden i zawiesliśmy na drzewie za domem w zeszłą niedzielę. Przez kilka dni wyglądałam przez okno jak tylko mi się przypomniało żeby sprawdzić czy mamy już jakiś lokatorów. Ptaszków jak na złość nie było, ale ziaren słonecznkikowych w karmniku ubywało, a łupin pod karmnikiem przybywało. W końcu udało mi się wyśłedzić że to nie ptaszki się stołują w naszym karmniku, tylko wiewiórki!

sobota, 24 listopada 2007

Dziękczynienie

Lubię Święto Dziękczynienia...dzień wolny od pracy i szkoły, który w tym roku szczególnie doceniam. Mike zawsze robi przepyszny obiad. W tym roku nasz indyk ważył 24,5 funta. W sumie nie potrzebowaliśmy aż takiego wielkiego, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Tuż zanim wyszliśmy na ‘indykowe zakupy’ zadzwonił Mika tata żeby sie pochwalić że oni juz kupili indyka i że ważył 23,1 funta. Tak więc nie było rady i trzeba było kupić większego :).

No i przecież jest za co być wdzięczynym. Mam cudownego męża; jesteśmy szczęśliwi i zdrowi. Mamy nowego pieska. W zeszłym roku wszystko było zupełnie inaczej – mieszkaliśmy w zagraconym, wynajmowanym mieszkaniu, studiowałam biologię...a teraz mamy własny dom i jestem na tej mojej wymarzonej medycynie. Nawet w pewnym sensie jestem wdzięczna za to oblane pierwsze kolokwium z anatomii. Gorzka pigułka do przełknięcia, ale ile pokory mnie nauczyła...
Tak więc czwartek spędziłam bez nauki, ale pozostałą część weekendu niestety na powtórkach...bo za tydzień dwa kolejne egzaminy, no i muszę się poprawić!

Aha..wczoraj przyszło do nas wujostwo Mika na obiad. Długa historia z tym wujkiem. Brat Mika ojca wraz z rodziną mieszka 10 minut od nas. Poznałam ich dopiero podczas październikowej wizyty teściów, bo przez długie lata z powodu jakiś mniej lub bardziej urojonych rodzinnych zawiłości bracia McGowan ze sobą nie rozmawiali. Kontakt się odnowił parę lat temu, ale jako że nie mieszkaliśmy tutaj, to nie miałam okazji ich spotkać. No a teraz okazało się że mamy dosyć bliską rodzinę rzut beretem od nas.

środa, 31 października 2007

Niehalloweenowy Halloween

Tak więc mamy dzisiaj halloween, ale...nie dla psa kiełbasa. Postanowiłam zostać dłużej w szkole i wkuwać anatomię, podczas gdy Mike będzie rozdawał dzieciom cukierki; sporo ludzi ma dzieci na naszej ulicy, więc pewnie będzie sporo przebierańców chodziło i ‘Trick-or-Treatowało’.

Kilka słów o anatomii! Dopiero teraz poczułam co to znaczy nadmiar materiału. Jeszcze nigdy w życiu nie uczyłam się tak intensywnie. Ogrom materiału jest niesamowity i bardzo mało czasu! U nas w szkole blok anatomiczny trwa 9 tygodni (podczas gdy w szkłach z semestralnym rozkładem zajęć anatomia często trwa cały semester, a czasem nawet cały rok). Za tydzień będę miała pierwszą turę testów – we wtorek praktyczny, w środę teoretyczny – z układu mięśniowo-szkieletowego.

Zajęcia na prosektorium nie są takie fascynujące jak oczekiwałam. Przede wszystkim dlatego, że trudno docenić czas z ‘cadavrem’, skoro cały czas człowiek tylko myśli żeby zdążyć z cięciem i żeby zobaczyć wszystkie mięśnie i kości! Na każde zwłoki przypada 8 studentów. Moja grupa jest taka sobie. Mamy dwie ‘zbyt ambitne panie chirurg’, które by tylko cięły i cięły. Jedna dziewczyna jest super nadwrażliwa i cały czas narzeka że ktoś na nią prysnął formaliną albo tluszczem...szkoda gadać. Jakoś przetrwam te 9 tygodni.

Nazwaliśmy nasze zwłoki „Lester”! Jakoś łatwiej jest pracować, jak przynajmiej ma imię. Lepiej brzmi jak się odwraca Lestera na plecy, niż jak się przekręca zwłoki. Lester umarł w średnim wieku, trudno określić przyczynę zgonu – jeszcze nie ‘docięiśmy’ się do żadnego abnormalnego organu. W przyszłym roku będzie ceremonia upamiętniająca dla osób które poświęciły swoje ciała dla naszego rocznika na badania, tak więc dowiemy się wtedy kim naprawdę był Lester. W każdym razie jest dosyć otyły, tak więc sporo czasu zajmuje usunięcie tkanki tłuszczowej zanim dotrzemy do tego co potrzeba.

Pomimo mojego braku entuzjazmu do zajęć na prosektorium, czuję się niesamowicie uprzywilejowana że mam szansę odkrywać tajemnice ludzkiego ciała poprzez dysekcję kogoś, kto ofiarował siebie w celach naukowych. Ale z drugiej strony bardzo trudno doceniać to na codzień...tym bardziej że już tylko genitalia i głowa są nietknięte, a reszta ciała Lestera już została porozcinana...kończyny całkowicie, a torsum tylko powierzchownie żeby odkryć mięśnie...reszta organów zostanie „rozebrana” w przygotowaniu do kolejnych egzaminów. Nic nie pozostało z niepewności i ‘dziwnych uczuć’ towarzyszących mi pierwszego dnia w prosektorium. Po tygodniu znam każdy mięsień Lestera, tętnice i zyły, zapadnięte powłoki skóry (po usunięciu tłuszczu). I z każdym dniem szanuję go coraz bardziej za to że jest dla mnie kopalnią wiedzy...i z każdym dniem nienawidzę go za nieprzespane noce i godziny spędzone na wkuwaniu łacińskiej terminologii...

poniedziałek, 22 października 2007

No i mamy jesień

Znowu nawaliłam. Jedyne moje wytlumaczenie to że...medycyna to nie żart!

Od czasu mojego ostatniego postu:

- zbuntowałam się na moj stary komputer (który pewnego dnia po prostu zaczął dymić – choć wcale nie był taki stary, bo miał tylko 3 lata) i kupiłam nowy ! Tak jak obiecałam ‘Koniec z PC’ i kupiłam sobie nowiuśkiego MacBooka! I uwielbiam go! Cały czas jeszcze się przyzwyczajam do faktu że nie można klikać prawym przyciskiem i innych takich szczegółów...ale generalnie uwielbiam Maca i nie wracam do PC.

- oblałam mój pierwszy egzamin od czasów kiedy zaczęłam studiować w Stanach...na szczęście był to jeden z 4 egzaminów z tego przedmiotu tak więc przedmiot do przodu
- skończyłam 3 przedmioty – dwa jeszcze nie wiem dokładnie z jakim skutkiem, ale najważniejsze że zdane! W każdym razie Medycyna Populacyjna, Genetyka i Biochemia już za mna.

- przekonałam się/ a raczej utwierdziłam w przekonaniu że biochemia, a przynajmniej pewne jej aspekty nie są moją domeną

- przeżyłam wizytę teściów – i to nie byle jaką, bo aż 5-dniową! Ale było bardzo miło, i nawet zostałam pochwalona że ładnie urządziłam nasz dom

- nasz pies odkrył że da się przeskoczyć przez płot, który ogradza nas plac za domem! Tak więc od tego pamiętnego sobotniego poranka nie można zostawić jej samej na dworze tyko trzeba wziąc sobie książkę na taras i mieć ją na oku...już raczej na pewno za zwrot podatku na wiosnę trzeba będzie ogrodzić plac porządnym wysokim płotem (tak dla jasności podam że obecny płot ma około 1,20m wysokości, ale najwyraźniej dla naszej Shivy nie stanowi to żadnej przeszkody!

- i pewnie jeszcze wiele rzeczy się wydarzyło, ale o wszystkim nie da się napisać. Tak więc pozostaje mi po raz kolejny obiecać że postaram się unikać takich długich przerw w postowaniu.

A teraz uciekam do Anatomii, bo dziś zaczęły się zajęcia, a ja już nie wiem w co ręce włożyc i jak we łbie znaleźć miejce na wszystkie łacińskie terminy!

wtorek, 18 września 2007

Znowu na fali...

No więc tak to jest jak się używa mało znany serwer do blogowania. Pewnego pięknego dnia w zeszłym tygodniu chcę umieścić nowego posta, i okazuje się że cała witryna bloguj.eu jest zablokowana. Ja co prawda miałam bloga za darmo, ale ktokolwiek był odpowiedzialny za opłacanie domeny nawalił i na tym się skończyło. Dobrze, że od pażdziernika zachowywałam kopię mojej pisaniny na twardym dysku...tak na wszelki wypadek. Przepadły mi tylko dwa miesiące błogowania...może 3 a może 4 posty. Tak więc nie jest najgorzej.

Tak więc muszę jeszcze raz przyznać kredyt Thernity, bez której pewnie tego mojego bloga by nie było. Zawsze tak sobie obiecałam, że zacznę pisać i nigdy nic z tego nie wyszło, aż do sierpnia ponad rok temu, kiedy Thernity przyjechała na wakacje do Stanów, i podczas wizyty u mnie (świadomie, bądź nie) zmobilizowała mnie do postowania.

Narazie tylko tyle będzie tym razem. Zajęło mi trochę czasu umieszczenie tego wszystkiego na nowym serwerze i muszę uciekać do nauki! W każdym razie dwie tury egzaminów już za mną i wszystkie do przodu...

piątek, 7 września 2007

Kolej na Chicago

Tak zerknelam dzisiaj na mojego bloga i zdalam sobie sprawe ze obiecalam zdjecia z Chicago, a w dwa miesiace po powrocie nie zamiescilam ani jednego. Zaraz to nadrobie!
Nie bez powodu nazywaja Chicago ‘Wind City’. Prosze zobaczyc!


Miasto bardzo mi sie spodobalo. Przede wszystkim dlatego ze bylo czyste i zadbane.

I nie takie oszalamiajace jak Nowy Jork.



Bylam na szczycie Sears Towers – najwyzszego obecnie budynku w Stanach, ale wrazenie nie bylo nie wiadomo jak ‘dech w piersiach zapierajace’. Przede wszystkim dlatego ze bylam kiedys na Twin Towers (World Trade Center), ktore przeciez byly wyzsze...a pozniej kilka razy na Empire State Building, ktory tylko troche ustepuje wysokoscia. Widok ladny, ale sama wysokosc juz nie robi takiego wrazenia! No i mogliby umyc okna, bo dobrych zdjec przez te brudne szyby nie bylo jak zrobic!


Podobno Chicago to jedno z niewielu miast, ktore bylo zaplanowane zanim je zbudowano. Jazda samochodem po centrum pelnym trzy-poziomowych ulic graniczy niemal z cudem. Pod wzgledem architektonicznym miasto jest perelka nowoczesnosci. I naprawde bardzo ladnie te budynki sie ze soba kompnuja.


Jeden z niewielu starych budynkow, ktore przetrwaly pozar w 1871 rok to Chicago Water Tower!


Najbardziej podobala mi sie wycieczka statkiem po rzecze Chicago. Pieknie to wszystko wygladalo z wody. Nie wiem ile to miasto ma mostow, ale wiem ze samych ruchomych/ zwodzonych jest 52!!! Moznaby powiedziec ze unowoczesniona kopia Wenecji.



Wyglada na to ze polska czcionka z mojego komputera zniknela zagadkowo. Niby ze jest, ale jakos jej nie mozna uruchomic. Mike znalazl na moim dysku robala (‘worm’), wojowal z nim pare ladnych godzin, pousuwal wszystkie podejrzane pliki, scan nie znalazl juz zadnych wirusow, niby ze maszyna chodzi szybciej i sprawniej, a polskich literek jak nie bylo, tak nie ma. W miare mozliwosci bede korzystala z jego komputera, a tym czasem trzeba sie obyc bez ogonkow i kreseczek.

środa, 5 września 2007

W koncu o Vegas

Zabralam sie wreszcie do napisania o naszych wakacjach. Niestety moj Word sie zbuntowal i nie mam dzisiaj polskiej trzcionki, wiec prosze o wyrozumialosc (przysiegam ze to juz moj ostatni PC, nastepnym razem kupuje Apple).

Urop w tym roku udal sie wyjatkowo! Jeszcze chyba w zadnym innym miescie nie widzialam tyle przepychu co w Las Vegas. Dobrze ze nie kazdy wygrywa w kasynie tak jak ja, bo chyba nie byloby wtedy powodow do zachwytu (glownie dobrze mi szlo w ruletke, ale w pokera tez troche wygralam. Mikowi na poczatku nie szlo zbyt dobrze i skutecznie przegrywal to co ja ‘zarobilam’ ale ostatniego dnia sie wykupil i odegral sie w pokera).


Mieszkalismy w MGM Grand, ktory naprawde jest ogromny. Ponad 5000 pokoi, wielkie kasyno, trzy teatry, restauracji i sklepow nawet nie wiem ile. Nawet maja tam ‘Lion Habitat’, wiec moglam napatrzec sie na lwy do woli.


Poza tym nie trzeba jechac do Europy zeby zobaczyc Nike z Samotraki. Wierna replika stoi przed Caesar’s Palace.

Przed hotelem Paris Wieza Eiffla tylko 2/3 raza mniejsza od oryginalu.


Hotel Venetian oferuje romantyczne przejazdzki gondola, a przewoznicy spiewaja prawdziwe operowe arie.

Jesli kogos nie iteresuja europejskie atrakcje, hotel Luxor wyglada jak Egipska Piramida, a na warcie stoi Sfinks.

Kasyno i Hotel Nowy Jork Nowy Jork sklada sie z kilku budynkow przypominajacych do zludzenia origynaly z Manhatanu; nie zabraklo rowniez Statuly Wolnosci oraz mostu brooklinskiego.

Wszystko jest tam ogromne, lacznie z drinkami w ‘prawie metrowych’ kubkach!


Wielki Kanion, o ktorym marzylam cale zycie, okazal sie nie taki wcale wielki – chociaz niewatpliwie warty zobaczenia. Troche trudno bylo zrobic dobre zdjecia przy poziomie naslonecznienia.


Natomiast Dolina Smierci przerosla moje wszelkie oczekiwania i niewatpliwie nalezy do jednych z najpiekniejszych miejsc w ktorych bylam.

Moze dlatego wydala mi sie taka piekna, bo nie mialam zadnych wielkich oczekiwan. Nikt nie reklamuje Death Valley tak jak Wielkiego Kanionu. Widoki byly pierwszorzedne; rowniny, pagorki, gory i doliny.


Sucho niesamowicie, i cale polacie soli

...PRAWDZIWEJ SOLI.


Putynia zachwycila mnie niesamowicie. Napelnila mnie takim podziwem, wielkoscia, lekiem i pokora jak zazwyczaj budzily we mnie Tatry! Definitywnie wroce tam kiedys zeby glebiej poznac wszystkie zakamarki, a nie tylko glowne punkty turystyczne. Definitywnie jednak nie bedzie to w sierpniu! Takie temperatury naprawde zwalaja z nog!!!

czwartek, 16 sierpnia 2007

Naprawdę będę lekarzem!!!


Jakoś wcale nie czułam się jak w szkole medycznej przez pierwsze dni tej ‘Orientation’. Nowi ludzie, nowe miejsca, ale jakoś tak nie docierało to do mnie jeszcze. Mała zmiana nastąpiła już wczoraj. Z samego rana rozdawali nam notatki/ skrypty do pierwszego bloku w czasie którego będziemy mieli 3 przedmioty! Wyobraźcie sobie moje zdumienie, kiedy odebrałam ponad półmetrowy i ponad 4 kilogramowy stos 1400 !!! stron suchej wiedzy!

Później mieliśmy wykład na temat profesjonalizmu w medycnie. Zanim rozpoczęliśmy dyskusję obejrzeliśmy krótki film dokumentalny; w tym filmie ojciec który stracił małego synka w wyniku błędu w sztuce lekarskiej przemawiał do lekarzy z tego ‘feralnego’ szpitala. Duże audytorium, przyciemnione światła, przed nami tylko ogromny ekran i ten zdesperowany człowiek przemawia do nas w drugiej osobie! Naprawdę czułam się jakby każde słowo było skierowane właśnie do mnie!

Dzisiaj jednak rzeczywistość szkoły medycznej dotarła do mnie jeszcze bardziej wybitnie. Właśnie dzisiaj odbywała się uroczysta inauguracja, tzw: White Coat Ceremony, na której zostały nam wręczone białe fartuchy lekarskie. Nie przypuszczałam że będzie to wyniosłe wydarzenie. Spotkała mnie jednak miła i niezwykle emocjonalna niespodzianka. Jako że program naszej szkoły został w ostatnich latach zmodyfikowany tak żebyśmy jak najwcześniej stykali się z klinicznym aspektem medycyny, zaczniemy widywać pacjętów już w przyszłym miesiącu. W związku z tym będą nas obowiązywały te same standardy i zasady co każdego lekarza. Dlatego też, ku naszemu zaskoczeniu, tuz po odebraniu fartuchów, składaliśmy przysięgę Hipokratesa! I naprawdę uświadomiłam sobie że to naprawdę się dzieje, że jestem w szkole medcznej, że kiedyś będę lekarzem, i że spoczywa na mnie ogromna odpowiedzialność (na którą nie byłam gotowa aż do momentu odebrania dyplomu).

poniedziałek, 13 sierpnia 2007

6 rocznica

Dzisiaj mija 6 lat od mojego przylotu do Stanów. Nigdy bym wtedy nie pomyślała że tak to wszystko się ułoży. Przyleciałam z zamiarem oderwania się na rok od polskiej rzeczywistości, podszlifowania języka, zobaczenia kawałka świata...ale absolutnie nie miałam zamiaru zostawać. Ale jak to w życiu bywa...niespodzianki na każdym kroku i o zaplanowaniu wszystkich punktów programu nie ma mowy.Tak więc w szóstą rocznicę przybycia do Ameryki mija tydzień od kiedy przeprowadziłam się do mojego pierwszego domu (który formalnie przez następne 30 lat nie będzie naszą tylko bankową własnością). Również dzisiaj, w szóstą rocznię początku nowego etapu w życiu, rozpoczynam kolejny rodział życia – pierwszy dzień szkoły medycznej! Narazie jest miło i bezstresowo! Cały pierwszy tydzień to spotkania wprowadzające, zapoznawcze, socjalizujące etc. Pełną parą zacznie się dopiero za tydzień. Uciekam teraz spać, a następnym razem będzie wiecej o wakacjach w Vegas i o przeprowadzce.

niedziela, 22 lipca 2007

Pakowanie...

Zadziwiające ile rzeczy można upchnąć w 3-4 pokojowym mieszkaniu. Od kilku dni stopniowo pakujemy nasze rupiecie. Zaczęliśmy od tych najmniej używanych – stare gry, Mika zabawki z dzieciństwa, moje królestwo książkowe! Niewiarygodne, że podczas moich 6 lat w Stanach nagromadziłam więcej książek niż w ciągu 22 lat w Polsce (niestety książki z dzieciństwa nie dotrwały do mojej dorosłości, bo wtedy chyba inaczej by to porównanie wyglądało). Pakując przeglądałam moje stare pamiątki, zdjęcia, listy...znalazły się też listy miłosne z epoki ‘przed-Mikowej’ – niektóre śmiało możnaby zaliczyć do gatunku erotyki. Tak więc w czasie tej nieunknionej żmudnej pakowaniny bywają i miło zaskakujące i sentymentalne momenty. W przerwach zaczytuję się najnowszą (szkoda że ostatnia już) ksiązką o Harrym Poterze!

sobota, 7 lipca 2007

Oczekiwanie na wakacje

W sumie to mogłam o tym napisać w poprzednim poście, ale lepiej się pisze (i czyta) te krótsze! Tyle się ostatnio dzieje i będzie działo w najbliższych tygodniach, że tym bardziej nie mogę doczekać się naszych wakacji! Z kupnem domu, który bardzo nas cieszy, ale również odbije się na naszych wydatkach i rozrzutnym do tej pory stylu życia...kto wie kiedy nasz następny urlop z prawdziwego zdarzenia nastąpi! Wakacje w tym roku w...VEGAS! Żadne z nas jeszcze nie było, a oboje bardzo chcieliśmy. Zaplanowaliśmy ten wyjazd jeszcze zanim wiedzieliśmy że dostanę się do VCU i że będziemy się przeprowadzać. W związku z tym wylatujemy dzień po odebraniu kluczy do nowego domu (albo raczej - odbieramy klucze dzień przed wylotem na wakacje), a zaraz po powrocie będzie przeprowadzka. Cieszę się tym naszym urlopem. W pelni na niego zaslużyliśmy – Mike swoimi sukcesami w pracy, ja skończyłam jedne studia, dostałam się na drugie, no i przede wszystkim w końcu dorobiliśmy się naszego pierwszego, wspólnego, własnego gniazdka! Pewnie trzeba będzie być mniej rorzutnym na wakacjach niże to planowaliśmy robiąc rezerwacje, ale absolutnie nam to nie przeszkadza. Na pewno zobaczymy jedną produkcję broadwayowską, i na pewno pojedziemy do Grand Canyonu, który od zawsze był jednym z najbardziej (jeśli nie najbardziej) upragnionych miejsc w Ameryce na mojej liście do zobaczenia! Tymczasem przede mną jeszcze dwa i pół tygodnia pracy. Mój ostatni dzień to 25 lipca, a póżniej to już będzie z górki do naszego zupełnie nowego życia.

piątek, 6 lipca 2007

Ale lato!

Prawie drugi tydzień mija od dnia kiedy dostałam tę wspaniałą wiadomość, ale miałam tyle na głowie, że nie miałam nawet czasu usiąść i napisać co się wydarzyło. No więc zostałam przyjęta ma medycynę do szkoły, która była zdecydowanie moim ‘top choice’! Tak więc będę studiowała w Virginia Commonwealth University (VCU) w Richmond. Oczywście miałam tonę roboty paierkowej do zrobienia. Kiedy z tym się uporałam, przyszła kolej żeby pomyśleć o przeprowadzce i poszukać nowego domu...tak DOMU, a nie mieszkania. Pierwszy, który nam się spodobał w zeszły weekend, umknął nam spod nosa. Kiedy w końcu zdecydowaliśmy się że chcemy kupić ten domek, to okazało się że za długo się zastanawialiśmy, bo ktoś nas uprzedził i oferta nie była już aktualna. Nie poddaliśmy się tak łatwo i 4 lipca znowu wyruszliśmy na poszukiwania. Mieliśmy listę kilku domów, których nauczyliśmy się prawie na pamięć z internetowych ofert. No ale wiadomo że w wirtualnym świecie wszystko wygląda idealnie, a w rzeczywistości to już nie koniecznie! W każdym razie znaleźlismy dom i postanowiliśmy nie przegapić okazji i złożyliśmy ofertę zakupu...no i wygląda na to że jak nic nieplanowanego się nie wydarzy, to 26 lipca obierzemy klucze do naszego pierwszego wspólnego domu!

No i tak sobie myślę, że życie czasem bardzo zaskakuje. Jeszcze półtora miesiąca temu nie wiedziałam co kolejny rok przyniesie. A od tego czasu zostałam zaakceptowana do dwóch szkół medycznych, Mikowi w pracy szykuje się kolejny awans, kupujemy nasz pierwszy dom, przeprowadzamy się do zupełnie nowego miasta...no i najważniejsze jest to że nie będziemy musieli osobno mieszkać, bo nasz dom będzie w polowie drogi między moją szkoła i Mika pracą.

poniedziałek, 25 czerwca 2007

Jak nie toperz to zawsze coś...

W zeszłym tygodniu malowali u nas drzwi wejściowe. Żeby pomalować framugę musięli sobie więc robotnicy otworzyć drzwi do mieszkania na chwilkę. Zazwyczaj nas nie ma w domu w ciągu dnia, więc pies jest zamknięty i nie biega sobie po domu.Tego dnia jednak Mike nie pracował, i kiedy był pod prysznicem, robotnicy otworzyli sobie drzwi, i zakoczeni obecnością psa uciekli z przerażeniem...zapominając zamknąć za sobą drzwi. Dobrze że jak Mike wyszedł spod prysznica to zastał ździwioną Shivę w drzwiach. Dobrze że nie uciekła, bo wtedy dopiero by było. Niestety szczęścię Mika nie trwało długo. W jakiś czas potem, kiedy Mike odsłaniał żaluzje w dużym pokoju, wyleciał mu prosto w twarz NIETOPERZ! Pewnie spał gdzieś na zewnątrz, i Ci malarze od siedmiu boleści musieli go przestraszyć i wleciał przez te rozwarte wrota.

Niby że to taka mała myszka, ale ze skrzydłami rozpostartymi na dobre pół metra to nieźle może człowiekowi napędzić stracha. No i jeszcze istnieje ryzyko zarażenia wścieklizną. Tak więc Mike zamknął siebie i psa w sypialni, i zadzwonił do admistratora, żeby pędzlarze przyszli i złapali toperza. Kiedy w końcu admistrator pojawił się z policjantami z wydziału ‘Animal Control’ okazało się że po szkodniku ani śladu. Kazali nam czekać do wieczora aż sie pojawi i wtedy sprówać go złapać albo po nich zadzwonić. Pomimo najlepszych chęci, jak nasz towarzysz obudził się około 1 w nocy i zaczał latać, nie udało nam się go złapać. Ja to miałam stracha niesamowitego. Ślepe to jest całkowicie, ta podczerwień (czy coś tam jeszcze innego służy nietoperzą do ‘patrzenia’) działa może z metr zanim się z człowiekiem zdeży! Szkoda gadać. W każdym razie ten przeklęty gryzoń obleciał naszą chałupkę do okoła może z 10 razy, i zanim policja znowu przyjechałą, to zapadł się pod ziemię.

Cieżko nazwać tę noc snem, ale kiedy w końcu obudziliśmy się rano następnego dnia, to nietoperz spał zwisając z karnisza w dużym pokoju. Mike zadzwonił po Animal Control. Przyjechali, wzięli wciąż śpiącego nietoperza do puszki i zawieźli na testy na wściekliznę. Po dwóch dniach okazało się że nie był zakażony. Ale w między czasie musieliśmy zabrać psa do weterynarza na booster przeciw wśckielkiznie, i przez dwa dni biedna Shiva musiała być pod kwarantanną – tj. wychodzić tylko w promieniu 10 metrów od bloku do łazienki i absolutnie żadnego kontaktu z innymi psami czy ludzmi! Dobrze że testy były negatywne, bo jakby toperek był zarażony, to kwarantanna Shiva musiałaby trwać 45 dni!!!

czwartek, 14 czerwca 2007

Przekłułam sobie nos...

...i miałam tego ćwieka przez całe pięć godzin! Zawsze chciałam mieć takiego małego diamencika w nosie. No i w końcu zmobilizowałam się i doprowadziłam to do skutku. Niestety ta niespodzianka wcale nie spodobała się Mikowi (ku mojemu zaskoczeniu). Kolczyk w pępku zawsze mu się podobał, tatuaż również; entuzjastycznie podchodził do moich planów związanych z kolejnym tatuażem...tak więc zupełnie nie spodziewałam się takiej jego reakcji! No i proszę sobie wyobrazić, że ten facet, który wbrew wszelkim stereotypom postanowił przekonać wszystkich do swoich długich włosów, stwierdził że ten mój kolczyk w nosie jest nieprofesjonalny (biorąc pod uwagę to że zdecydowałam się na bycie lekarzem), a po drugie że on kocha moją buzię, i moj ‘malutki nosio’ (dokładnie tak powiedział – po polsku) bez żadnych dodatków! Dodatki mogą być schowane – tak jak tatuaż. No więc pozbyłam się tego kolczyka i już. Przekłucie trwało 5 sekund i prawie nie bolało; wyciągnięcie tego cuda zabrało przynajmniej 5 minut, i nie było zbyt przyjemne. Śladu prawie nie ma (jak to mówią do wesela sie zagoi!), no ale przynajmniej mogę powiedzieć że kiedyś miałam przekłuty nos!

środa, 13 czerwca 2007

Wietrzne Miasto

Chicago jest cudowne! Tylko proszę nie myśleć że zmieniłam się w wielkomiejską paniusię. Nadal wolałabym mieszkać wśród natury i z dala od miejskiego wrzasku. Muszę jednak przyznać że Chicago przerosło moje największe oczekiwania. Pod względem architektonicznym jest naprawdę piękne. Spodziewałam się czegoś w stylu Nowgo Jorku, ale Wietrzne Miasto pozytywnie mnie zaskoczyło: czystością, mnóstwem zieleni i całkiem specyficzną atmosferą. Zdecydowanie będzie trzeba kiedyś tę wyprawę powtórzyć, bo trzy dni to za mało żeby dogłębnie zakosztować smaku Chicago; wystarczająco jednak żeby narobić sobie smaka!
Poza tym byłam na dorocznej konferencji OldPreMeds pod Chicago. Miło było spotkać starych znajomych i poznać nowych ludzi, których łączy pasja medycyny i wiara w siłę własnych marzeń. Jak zwykle zostałam zainspirowana; choć zupełnie inaczej niż w latach poprzednich, bo przecież jaki nie patrzeć kolejny krok do bycia lekarzem juz za mną.
Zdjęcia dołączę jutro, a tymczasem pędzę do łóżka odespać te krótkie, nieprzespane noce!

poniedziałek, 4 czerwca 2007

Wielkie Jabłko

Mike po raz kolejny musiał pracować w weekend. Ten nowy projekt nieźle daje mu w kość, ale miejmy nadzieję że będą tego odpowiednie rezultaty. W każdym razie, skoro męża nie było w domu, postanowiłam przyłączyć się do Wójcików (Stefany! Dzięki wielkie za zabranie mnie ze sobą), na wyprawę do Nowego Jorku. No i było niesamowicie! Zupełnie inny wyjazd niż wszystkie wcześniejsze do tej pory! Wcześniej zawsze biegałam z miejsca na miejsce bez chwili wytchnienia, żeby pokazać odwiedzającym (mama, siostra, babcia itd) wszystkie warte zobaczenia rzeczy. Nie ośmielam się powiedzieć że widziałam wszystko, bo życia byłoby mało żeby to miasto poznać, ale atrakcje turystyczne już widziałam . Teraz był czas na relaks i na zachłystywanie się atmosferą tego miasta. Było muzeum sztuki współczesnej (gdzie zdecydowłam że ‘Śpiąca Cyganka” Rousseau jest niesamowita), był calkiem wyśmienity lunch w muzealnej kafejce (z nieco mniej wyśmienitą obsługą). Poza tym zaliczyliśmy zakupy, hotdogi i odpoczynek w Central Parku, kilka barów, i...przedstawienie na Broadwayu. No i trzeba przyznać że wiele kobiet w Nowym Jorku ma niesamowitą klasę – umieją sie ubrać ladnie i stylowo; choć tych mniej uzdolnionych artystycznie też nie brakuje ;).

Było świetnie, i jednym słowem jestem gotowa na podbój Chicago w kolejny weekend.

sobota, 26 maja 2007

Prawo Murphiego...


pisałam i nie pisałam. Ale mam wytłumaczenie na to. Najpierw miałam nauki po uszy, bo nie chciałam zawalić ostatniego semestru. W końcu ponad tydzień temu skończyłam studia. Ale nawet jakoś specjalnie nie mogłam się tym cieszyć...w wieku 27 lat to powinnam już prawie dorobić się doktoratu, a nie dopiero magistra odbierać. A poza tym wiedziałam że to tylko mały kroczek w porównaniu z latami edukacji, które jeszcze mnie czekają...no bo nawet jakbym miała nie zostać tym lekarzem, no to trzeba by było iść dalej do szkoły bo z magistrem z biologii, to za wiele bym nie osiągnęła. Później zrobiło mi się strasznie smutno, że 15 maj minął a ja wciąż nie zostałam przyjęta do żadnej szkoły medycznej. Wpadłam w ponuracki nastrój i zarejetrowałam się na egzamin do szkoly medycznej na 16 sierpnia, kupiłam sobie nowy zestaw książek i egzaminów próbnych, zabrałam się za powolne wypełnianie aplikacji do szkół medycznych na przyszły rok, i zaczęłam szukać pracy. Znalazłam pozycję w firmie, która pośredniczy w transplantach organów i tkanek, jako technik do odzysku tkanek do przesczepów, i miałam mieć rozmowe o prace w przyszłym tygodniu...
...ale wygląda na to że będę musiała wszystko poodwoływać i odkręcać kota ogonem, bo dzisiaj wyjęłam ze skrzynki list z propozyją studiowania w Eastern Virginia Medical School!!! Tak więc panie i panowie! Kasia zostanie Doctor Kasią w roku 2011!!!
A najbardziej szczęśliwy z tego powodu to jest Mike! Cieszy się podwójnie – nie tylko z mojego osiągnięcia, ale także z tego że moje narzekania, płakania, ciągłe proszenie o pomoc w pisaniu podań w końcu się skończy.
No i prawo Murphiego jak zwykle się sprawdziło...najpierw tyle strachu o szkołe, studia, pracę...a teraz studia, i praca i wszystko na raz zaczęło się układać.

wtorek, 8 maja 2007

Już prawie koniec...!

...szkoły! Za 9 dni będę magistrem biologii! Dziś miałam najtrudniejszy egzamin w tym semestrze z biologii molekularnej. Trudno stwierdzić jak poszło...dobrze na pewno, ale lepiej żeby było bardzo dobrze! Najważniejsze że juz za mną; jeszcze mam trochę pisaniny na angielski na poniedziałek i miejmy nadzieję że będę zwolniona z egzaminu końcowego ze statystyki i prawdopodobieństwa (a jak nie to trudno, jakoś się to napisze...to nie powinno być trudne). A w czwartek za tydzień GRADUATION! Miałam nie iść, bo w sumie nie jestem zwolenniczką tego typu imprez, i zamierzałam tak poprostu uczcić tę wolność od szkoły i zakończenie pewnego etapu w moim życiu – tak po cichu – z Mikiem, dobrym obiadem, winem. A tu w zeszłym tygodniu zupełnie niespodziewanie dostałam list ze szkoły, że zostałam wytypowana do otrzymania nagrody za szczególne osiągnięcia naukowe, i że jestem z tej okazji zaproszona (wraz z moimi gośćmi) na specjalny ‘brunch’ z kadrą uniwersytecką i innymi zasłużonymi studentami (po jednym z każdego kierunku studiów). Więc skoro już idę odebraćtę nagrodę, to postanowiłam pójść na odebranie dyplomu, i już nawet kupiłam sobie tę kapotę i czapkę (dobrze że na moim uniwerku są zielone to jakoś zawsze bardziej iteresujące niż czarne).

A dla zainteresowanych załączam zdjęcie mojej Shivy z jej kolegą Trouble!

niedziela, 29 kwietnia 2007

O Pubie Irlandzkim, Polskiej Poczcie i kilku innych rzeczach

Lubię wysyłać ludziom kwiaty na różne okazje (np. dzisiaj rodzicom z okazji rocznicy ślubu – to już 29! I jak pomyślę o takiej wielkiej rocznicy z własnej perspektywy, to wydaje mi się to pewnego rodzaju abstarkcją); lubię patrzeć na radość mojego psa i na merdający ogon, kiedy zabieramy ją do psiego parku i może sie naganiać do woli z innymi czworonogami; lubię grać w pokera (choć w zeszłym tygodniu nie mialam pojęcia na czym ta gra polega); uwielbiam nasz pub irlandzki ‘Old Brogue’ od muzyki i atmosfery zaczynając, poprzez lejącego się galonami Guinnessa, aż po najlepsze na świecie ‘fish-n-chips’, ‘bangers-n-mash’, ‘Irish wiskey cake’ i mogłabym wymieniać bez końca!

Nie lubię polskiej poczty! Od kiedy tu jestem zawsze otrzymywałam listy od rodziców bez problemu aż do czasu! Czekoladki na dzień kobiet w końcu dotarły po równych dwóch miesiącach wczoraj (pomimo znaczku lotniczego!); kartka wielkanocna wróciła do rodziców z anotacją że nie można doręczyć na podany adres (choć zawsze docierało wszystko właśnie na ten adres!); z trzech kartek wysłanych jednego dnia jakieś dwa tygodnie temu, w celach diagnostycznych, żeby zbadać w czym problem, narazie dotarły tylko dwie, i to z trzy-dniowym odstępem....a trzecia zapadła się pod ziemię, choć teoretycznie wszystkie powinny dotrzeć równocześnie! I nie lubię niedzielnych wieczorów i perspektywy kolejnych pięciu zbyt krótkich nocy, i zbyt długich dni!!!

sobota, 28 kwietnia 2007

O Raku...

Dzisiaj rano miałam wiadomość na komórce od rodziców. Od razu pomyślałam że coś się stało, bo raczej rzadko dzwonią. Stąd rozmowy są takie tanie, że jakoś oni nigdy nie maja okazji zadzwonić, bo ja dzwonię ‘jak najęta’ (wg mojej mamy). Zadzwoniłam do nich i okazało się że mój wujek zmarł...całkiem młody – 50 kilka lat...rak płuc. A moi rodzice oczywście są nieprzekonywalni. Tata może jeszcze trochę się zastanowi od czasu do czasu, no i próbuje się kontrolować, ale mama pali jak stara lokomotywa, i na każdy mój argument ma 10 swoich, czasem sensownych, ale w większości nie; np: na coś trzeba umrzeć, nie rzucę bo to lubię, ludzie którzy nie palą też mają raka płuc etc...I rodzą się następujące rozmowy:
- Kasiu, daj mi już spokój. Ja mam ponad pięćdziesiąt lat i nie będę zmieniała swoich przyzwyczajeń.
- Ale to chodzi o Twoje życie.
- Ludzie muszą na coś umrzeć.
- Ale nie muszą na raka.
- Ci którzy nie palą też umierają na raka
- tak, ale nie na raka płuc.
- Niektórzy na raka płuc.
- Bo się nawdychają od tych co palą...bez względu na to czy chcą czy nie!
- A co Ty się tak o mnie martwisz córciu!
- Bo jak przyjdzie co do czego, to będę musiała rzucać wszystko w cholerę i na gwałtu rety lecieć przez pół świata do Polski!
- I tak będziesz musiała lecieć, albo wcześniej albo później...z rakiem i bez raka.

Ach ci rodzice!!!

Zapalam świeczuszki dla wujka [*][*][*], i żeby nie wyszło że to jakieś forum pogrzebowe (bo jakby nie patrzeć to prawie co miesiąc jakieś świece się tu palą), to zakończę pozytywnym tonem! Nie ma to jak polska nasiadówa! Nie za długa tym razem, ale zawsze polska! Znajomi ze Charlotesville w drodze do DC wstąpili do mnie! Nie widziałam się z nimi prawie rok! Było miło, posiedzieliśmy sobie przy herbatce, kanapeczkach z łososiem, dobrej sałatce, karpatce...i przede wszystkim z dobrymi humorami! Zakończyliśmy wyprawą do ‘ruskiego’ sklepu, gdzie co nieco polskiego można kupić.

poniedziałek, 16 kwietnia 2007

Wiek przemocy!

Właśnie jestem w trakcie czytania, a raczej słuchania kolejniej już książki na CD. I bardzo polubiłam ten sposób odchamiania się! Nie tylko dzięki temu wynalazkowi mam czas na moje odwieczne hobby, które w związku z nawałem pracy i nauki bardzo ostanio zaniedbałam; poza tym nie mam wrażenia, że półtorej godziny dziennie, które średnio spędzam za kierownicą w korkach, są totalnie zmarnowanym czasem.

Moja obecna książka nazywa się ‘Nineteen minutes’ i jest fikcyjną (czy oby?) powieścią o przemocy szkolnej; 17-latek pewnego dnia daje upust swojej złości i zabija w szkole śreniej masę ludzi...narazie tylko do tego etapu dobrnęłam. Książkę zaczęłam słuchać w piątek rano i jakież było moje zaskoczenie, kiedy usłyszałam dzisiejsze wiadomości i zobaczyłam że fikcja pani Picoult staje się faktem, kiedy doszło do strzałów w Virginii Tech. Cały dzień w pracy dreszcze aż mną wstrząsały, kiedy z minuty na minute, i z godziny na godzinę dowiadywalśmy się z internetu, radia i...pierwszej ręki o kolejnych ofiarach. Syn koleżanki z pracy studiuje na Virgini Tech, tak więc pomimo strachu i stresu, mieliśmy informacje z pierwszej ręki (choć dzięki Bogu, nie naocznego świadka).

Od razu w takiej sytuacji pomyślałam o tych wszystkich smutnych i strasznych zazrazem momentach, które w jakiś sposób doknęły mnie odkąd tutaj przyjechałam (już prawie 6 lat temu). Najpierw był ‘September 11th’ w niespełna miesiąc po moim przylocie. Choć większośc zniszczeń fizycznych nastąpiła w NY, cały świat był dotknięty skutkami ataku...no i my – mieszkańcy metropolii waszyngtońskiej. Później – rok po nieszczęsnych wrześniowych atakach padliśmy ofiarą snajpera rządnego okupu, który grasował po naszej okolicy i zabijał przypadkowych ludzi. Pamiętam strach napawający mnie podczas przemierzania pustej przestrzeni z parkingu na zajęcia. Pamiętam oglądanie relacji z początków wojny w Iraku...

A dziś na zajęciach z angielskiego krótko rozmawialiśmy na temat eseju, który był na dziś zaplanowany od początku semestru. I czyż nie wydaje się ironią losu fakt, że esej o tym jak historia którą dziś tworzymy, pomimo ogromu przemocy wieków poprzednich, jest najbardziej barbarzyńskim i brutalnym okresem w dziejach ludzkości, przypadł na dzień największej strzelaniny w historii Ameryki?

Jestem myślami i modlitwą z tymi, którzy stracili dzisiaj brata, siostrę, męża, żonę, dziecko, ojca, matkę, przyjaciela...i zaplam święczkę za tych którzy zginęli z rąk zabójczy w Virginii Tech. [*] [*] [*]

poniedziałek, 9 kwietnia 2007

Smacznego Jajka i Mokrego Dyngusa...

...takiej treści życzenia wielkanocne dostałam w przeważającym stopniu. A prawda jest taka, że to jedne z niewielu okazji, kiedy wcale, a wcale nie tęskni mi się za Polską, i za wiosennymi porządkami, myciem okien, przygotowywaniem przez cały tydzień, a potem całodniowym, a raczej dwudniowym obżarstwem.

Wielkanoc minęła mi cudownie, relaksująco i bezstresowo. Nie było ani jednego jajka, zamiast tego, na śniadanie wielkanocne, zrobiłam naleśniki ze świeżo upieczonymi jabłkami i cynamonem – wszyscy palce lizaliJ. Poszliśmy całą rodziną do Kościoła, pózniej był obiadek i lenistwo do wieczora. A dzisiaj rano, gdyby nie fakt że przed pracą w skrzynce e-mailowej znalazłam jeszcze ostatki życzen świątecznych, to nawet bym nie pamiętała że to lany poniedziałek – w dzieciństwie uwielbiany przeze mnie dzień, a teraz raczej spostrzegany jako totalny idiotyzm. Choć to chyba nie tylko kwestia wieku, ale przede wszystkim wypaczenia tej tradycji do poziomu najzwyczajniejszego chamstwa.

No i z głębszej prespektywy ta wielkanoc była piękna. Starałam się przygotować do niej w czasie postu i myślę że mi się udało....a całość została uwięczona przeogromnym obżarswem, kiedy w końcu po 47 dniach bez słodyczy (a podobno post powinien trwać tylko 40), mogłam w końcu jeśc cukru ile tylko zapragnęłam. Od jutra na siłowni trzeba będzie pracować ze zdwojonym, albo i potrojonym wysilkiem.

piątek, 6 kwietnia 2007

Olśnienie


W zeszły weekend bylo przecudnie! – tylko jakoś nie miałam czasu napisać wcześniej. Pogoda niesamowita, szorty i sandałki, kwitnące wiśnie dookoła. Widziałam że wszędzie biało-różowo, ale jakoś tak nie miałam czasu się tym całym urokiem rozkoszować, aż późną nocą wzięłam psiaka na spacer, i zobaczyłam jedno takie drzewo wiśniowe, całe okwiecone, w poświacie latarni! Od razu pobiegłam do domu po aparat i statyw, i zrobiłam małą sesję fotograficzną.

A w tym tygodniu dla odmiany znowu mamy zimę! No prawie, bo bez śniegu, chociaż jeśli wierzyć synoptykom to ma dziś w nocy spaść kilka płatków. Przylecieli na na Wielkanoc Mika rodzice - dawno już u nas nie byli (chyba 1,5 roku), więc dosyć wyjątkowe te święta. Jutro zamierzamy wybrać się na oglądanie kwitnących wiśni w Waszyngtonie – bo nawet jak czasem bywali tutaj wiosną, to zawsze nie w czas – albo za wcześnie, albo za późno. Miejmy nadzieje że mróz tej nocy nie obmrozi pozostałości kwiatów.

Rzadko kiedy miewałam ochotę na słodycze, aż do czasu gdy zaczęłam pracowaću lekarza. Zawsze tam jest tyle słodkości, że trudno się oprzeć. W związku z czym prawie samo przez siebie się rozumiało, że tegoroczne postanowienie wielkopostne polegało na odstawnieniu słodyczy! Już nie mogę się doczekać niedzieli, bo nie pamiętam kiedy ostatni raz miałam takie zapotrzebowanie na cukier.

No i jeszcze jedno! Nie mogę się doczekać czerwca! Na początku lecę na 5 dni do Chicago! Bilety na samolot kupione, hotel zarezerwowany (część czasu będę w hotelu, a część u koleżanki).

Zawsze miło jest odliczać dni to czegoś.Życzę wszystkich wesołych Świąt Wielkanocnych i mokrego dyngusa!

czwartek, 22 marca 2007

Wiosennie, zielono i ‘allergy-free’ (przynajmniej narazie)

No i ani się człowiek obejrzał, a wiosna już przyszła. Ciepło się zrobiło. Do alergologa już się wybrałam i całą kolekcję leków wczoraj do domu przywlokłam. Oprócz tego, że trochę śpiąca jestem po tych medykamentach, to czuję się świetnie. No i zawsze lepiej być trochę zaspaną, niż zasmarkaną i zapłakaną. Miejmy nadzieję że kuracja będzie tak samo skuteczna jak pyłków przybędzie.

No ale zanim wiosna przyszła to jeszcze nas zasypało po raz ostatni (miejmy nadzieję) tej zimy. I pewnie ten zaśnieżony i oblodzony weekend byłby nie do zniesienia, gdyby nie to że ... w sobotę był dzień Świętego Patryka. Bawiliśmy się kapitalnie; nie przesadzę jak napiszę, że to był najlepszy St. Patrick’s Day odkąd jestem z Mikiem. Wyszliśmy z grupą znajomych – trochę Polaków, trochę Amerykanów do naszego ulubionego Pubu Irlandzkiego. Rezerwację zrobiliśmy już tydzień wcześniej, tak że miejsca były do pozazdroszczenia, kuchnia aż palce lizać, Guinness lał się litrami, albo raczej galonami, no i kapela prosto z Irlandii umilała nam czas! Mika kilt jak zwykle wzbudzał zainteresowanie. No i co najważniejsze, nawet kaca najgorszego nie miałam następnego dnia.

Od szkoły medzycznej jeszcze nie słyszałam. Wygląda na to że chyba dostałam się na kolejną listę dla oczekujących. Tak więc nic mi nie pozostaje tylko czekać. Jeszcze jest kilka miesięcy i mogę się dostać. Choć wolałabym się o tym dowiedzieć wcześniej niż później, no bo sporo zmian by się w takiej sytuacji szykowało, i nie chciałabym wszystkiego potem robić w biegu. No ale nic...pożyjemy, zobaczymy! W każdym razie kto to czyta, to niech trzyma kciuki jak ma chwilę wolnego.

środa, 14 marca 2007

O końcu świata i wielkiej gafie...

Chyba narpawdę idzie koniec świata. No bo jak można inaczej wyjaśnic fakt że dzisiaj było ponad 20 stopni, a na piątek zapowiadają możliwe opady śniegu, i temperatury poniżej zera nocami w najbliższy weekend?

W każdym razie wracając do pogody – alergia mnie jeszcze nie złapała, choć pąki na drzewach rosną w oczach (może dlatego że już od ponad tygodnia zapobiegwczo brałam pozostałości prochów z zeszłego sezonu, a w przyszłym tygodniu ide po więcej do mojego alergologa). W związku że samopoczucie mam nie najgorsze, to nawet wyjątkowo nie mam nic przeciwko odchodzącej zimie, i lepiej niż co roku znoszę przyjście wiosny i ciepłych temperatur. Cudownie było opuścic dach mojej MX5 i zacząć kolejny ‘cabrio-sezon’. Uwielbiam kiedy wiatr targa mi włosy. Tego będzie mi najbardziej brakowało jak wymienię samochód na bardziej praktyczny! Ale decyzja zapadła i nadal przy niej obstaję. Do następnej zimy jednak daleko, więc w między czasie wykorzystuję pogodę i moją Miatę, póki jeszcze ją mam.

A co do gafy to było tak: Co roku dzownimy do teścia na urodziny z życzeniami, i mówimy że prezent jest w drodze. Bo co roku jakoś tak wychodzi że za pózno nam się przypomina, żeby kupić prezent i wysłać na czas. W tym roku wyjątkowo pamiętałam. Urodziny 2 marca, prezent kupiony w trzecim tygodniu lutego, wysłany na tydzień przed. Ale uwaga...przez adopcję psa na śmierć zapomnieliśmy złożyć życzenia przez telefon. Najzabawniejsze jest jednak to że romawialiśmy z teściem przez telefon i w piątek (‘urodziny’), i w sobotę, i w niedzielę...tylko życzeń jako takich nie złożyliśmy. W końcu w poniedziałek wieczorem – to już był 5 marca, przypomniało mi się. Mika w domu nie było więc sama postanowiłam zadzwonić i wytłumaczyć nasze zaniedbanie nabyciem nowego psa i wszystkimi odpowiedzialnościami z tym związanymi. Dzwonię, przepraszam...i co się okazuje? Że urodzin wcale nie przegapiliśmy, a teść i teściowa oboje się zastanawiali, co się stało ze w tym roku postanowiliśmy wysłać prezent nie tylko na czas, ale wręcz przed...bo właściwe urodziny są dopiero 30 marca.

środa, 7 marca 2007

Weselej w domku


Od czterech dni mamy w domu nowego czworonoga! Wabi się Shiva, ma około dwóch lat (chyba) i jest przezabawna! Wiek niepewny, bo psiak został adoptowany ze schroniska. Więc tak naprawdę nikt nie wie o niej za wiele. Oprócz tego że na początku zimy ktoś ją znalazł zagubioną, ciągnąc smycz po śniegu. Wcześniejsi właściciele wyrzucili ją z domu, najprawdopodobniej wkrótce po tym jak się oszczeniła. A nam już tak smutno było bez psa w domu, i powoli pogodziliśmy się z odejściem Russi (co nie znaczy że nie jest nam smutno od czasu do czasu), więc postanowiliśmy postarać się o nowego zwierzaka.

No i teraz – uwaga! Ile zachodu z adopcją (a nie przygarnięciem) psa w tej Ameryce. Może teraz już podobnie i w Polsce jest, chociaż kiedyś to pamiętam, że jak się przygarniało psa ze schroniska, to jeszcze całowali człowieka po rękach że chciał wziąć. Znaleźliśmy Shivę przez internet, na stronie organizacji, która pośredniczy w znajdowaniu kotów i psów. Szukaliśmy względnie młodej suki – oczywiście Pit Bulla. Jak zobaczyliśmy jej zdjęcie, nie mogliśmy się oprzeć i wypełniliśmy podanie. A w tym podaniu to pytań prawie 40. I to jakie szczegółowe! Pytali się o nasze podejście do tresury psa, troche wiedzy ogólnej o zdrowiu i chorobach psich, dużo pytań o wcześniejszym piesku. Koniecznie trzeba było podać liste osób, żeby mogli sprawdzić nasze referencje – łącznie z naszym weterynarzem, u którego leczyliśmy Russię. Po wtępnym zweryfikowaniu naszego podania, zostaliśmy zaproszeni na ‘adoption event’, który co tydzień w sobotę odbywa się w jednym ze sklepów zoologicznych. Tam oprócz Shivy (jeszcze wtedy miała na imię Beulah, ale jako że nie była przyzwyczajona do tego imienia, to zmieniliśmy), spotkaliśmy także dwa inne Pit Bulle, które nam się podobały, i milion innych psów, którymi my akurat nie byliśmy zainteresowani! Przeprowadzono z nami dwie niezależne rozmowy kwalifikacyjne. Musiały pójść dobrze, bo w środe przyjechał do nas wolontariusz na inspekcję mieszkania – czy aby na pewno bezpieczne dla psa. W końcu w kolejną sobotę mogliśmy w końcu jechać odebrać naszego nowego czworonoga! (A tak swoją drogą to tutaj czasem trudniej jest zaadoptować psa niż dziecko. Pracuję z kobietą, która ma jedną adoptowaną córkę, a adopcja psa nie doszła do skutku z jakiś powodów).

Zanim do nas przyjechała, wybraliśmy się w piątek wieczorem na zakupy, żeby kupić psią wyprawkę! A to nowe zabawki, a to łóżko, a to jedzonko...kasy wydaliśmy nie z tej ziemi. No ale w końcu piak jest tego warty. Z resztą taki duży wydatek to tylko jednorazowa sprawa.

Shiva jest cudowna...; choć jak to Mike określił – anti-Russia! Tzn. więszkość nawyków ma zupełnie odwrotnych niż nasz poprzedni pies: zaczynając od jedzenia, poprzez spacery, do spania. Musimy ją trochę wychować, bo po tym jak siedziała w schronisku w klatce przez tyle czasu, to teraz brakuje jej delikaności. Jest strasznie nieokrzesana....ale to wszystko z miłości, a nie ze złości. Już się nauczyła swojego imienia, i przyzwyczaiła się do nas...a my do niej. Choć sporo czasu nam zajmie dopracowanie jej pozostałych manier.

Już nawet oglądaliśmy drugiego pieska – tez suczkę, i tez Pit Bulla. I nawet dwie ‘dziewczynki’ się spotkały. Myśleliśmy żeby od razu zaadoptować dwa, ale chyba jednak narazie się nie zdecydujemy. Wolimy się upewnić, że Shiva już się oswoiła z nami i z mieszkaniem, a później ewentualnie pomyślimy o towarzyszce dla niej.

wtorek, 27 lutego 2007

Mam już dość...

...chlapy, zmiennej pogody, zimy w Waszyngtonie, drogowców którym zajmuje kilka dni doprowadzenie dróg do porządku po kilku-centymetrowym śniegu, i...mojego samochodu!!! To już czwarta zima od kiedy jeżdzę moją MX5, ale jeszcze tak jak w tym roku mi nie podpadła. Tak więc zapadła decyzja, że jak tylko zrobi się na tyle ciepło, że będę mogła zrobić mycie i sprzątanie generalne samochodu, doprowadzi się auto do prządku i wymieni na inne! Fajnie było jeździć jakiś czas ‘semi-sportowym’ samochodem (szczególnie z opuszczonym dachem, gdy wiatr rozwiewał włosy), ale już się nacieszyłam i czas najwyższy posunąć się do przodu i zmienić miatę na bardziej praktyczne SUV. Co było kropelką przepełniającą czarę? – Otóż to, że kilka dni temu jechałam sobie późnym wieczorkiem samochodem, wzięłam zjazd z głownej drogi; oczywiście zwyczajem amerykańskim tylko co większe ulice są oświetlone, a na mniejszych to nawet jednej zepsutej latarni się nie uświadczy. Drogi po mrozach pozostawiają wiele do życzenia. No i tak oto, ten nieoświetlony zjazd nagle się tak zwęził (a raczej obsunął), że skończyło się na wymianie dwóch kół...i kupie pieniędzy wyrzuconych w błoto. Większym samochodem to by tylko zatrzęsło, no może gumę bym złapała, ale wymienić oponę to nie to samo co kupować nowe koło, a tym bardziej dwa!

No i wygląda na to że nie tylko ja zmądrzałam i ‘namiałam się’ niepraktycznego auta! Otóż spłaciliśmy Mika lotusa i postanowiliśmy wystawić go na sprzedaż. Pewnie trochę się poczeka na kupca takiego egzotycznego samochodu, ale naprawdę, przynajmniej na tę chwilę, chcemy odpocząć od niepraktycznych pojazdów (które tak naprawdę są studnią bez dnia)! A w przyszłości, jak będziemy kiedyś mieli kasy jak lodu (hi hi!) to kupimy sobie znowu jakiś świetny wóz.

środa, 14 lutego 2007

Leniwe i zaśnieżone Walentynki

Walentynkowy poranek miło mnie zakoczył...tylko trochę wcześnie. Już o 5 rano zadzwonili do mnie z pracy i powiedzieli że mam wolne! Jak już w końcu wstałam to czekała na mnie kolejna niespodzianka! Tym razem przygotowana przez mojego męża. No i tu muszę zaznaczyć że niespodzianka w jego wykonaniu to wielka rzadkość! Już tak się dobraliśmy w korcu maku, że żadne z nas nie umie dotrzymać tajemnicy zbyt długo. No aż tu dzisiaj mój małżonek w końcu zaskoczył mnie po raz pierwszy. Dostałam na walentynki...prezent gwiazdkowy!!! Nie – nie pomyliłam się! Plan był że na gwiazdkę miałam dostać nowy aparat fotograficzny, bo porzedni się zbuntował, odmówił posłuszeństwa, a naprawiać się nie opłacało. Szukaliśmy aparatu w dobrej cenie, i kiedy w końcu odkryliśmy tani sklep internetowy, to okazało się że trzeba będzie czekać kilka tygodni i na święta nie dotrze. Święta dawno minęły, tydzień za tygodniem uciekał, a aparatu jak nie było tak nie było. Odwołaliśmy zamówienie z tego sklepu, który cały czas przesuwał termin dostawy i postanowiliśmy szukać innej okazji. A tu sobie dzisiaj wstaję, a na stole w pokoju w pudełku zapakowanym w świąteczny prezent stoi nowiutki Nikon D80! No i nawet tego wolnego od pracy dnia nie wystarczyło żeby całą instrukcję obsługi przeczytać.

A wieczorem, jak przystało na prawdziwą polską gospodynie, na dzień przed tłustym czwartkiem zajęłam się smażeniem faworków. Ciasto musiałam gnieść dwa razy, bo pierwszy przepis, który pochodził z tradycyjnej ‘Dobrej Kuchni’ okazał się niewypałem. Po drugi przepis zadzwoniłam do Kasi, która jest bardziej doświadczoną ode mnie kucharką. Zostałam obdarowana przepisem, jej cioci, który ‘zawsze się sprawdza’, a przynajmniej sprawdził się doskonale w zeszłym roku w przypadku Kasi. I zostałam poinstruowana, że jak tylko wygniotę troszkę to ciasto, tak żeby się skleiło, to trzeba je przez 10 minut ubijać wałkiem. Pytam się Kasi co to znaczy ubijać wałkiem, a ona na to: ‘No normalnie! Bieżesz wałek w jedną rękę, i walisz w ciasto, tak jakbyś waliła w chłopa’. Rozbawiło mnie to niesamowicie, ale chyba ta rada podziałała, bo druga porcja faworków wyszła nieporównywalnie lepsza. Tak więc jeśli jutro nie będzie ‘snow day’, to zabiorę trochę polskości do pracy. A wieczorkiem wybieramy się z Mikiem na kolację Walentynkową...dzień po, ale za to bez dzikich tłumów w restauracji.

środa, 7 lutego 2007

Przed ślubem w Ameryce

W zeszłą sobotę byłam na herbatce panieńskiej (chyba takie określenie najbardziej oddaje sens ‘Bridal Shower) u koleżanki (Polki), która za dwa tygodnie wychodzi za mąż (za Amerykanina). No więc taki Bridal Shower jest organizowany zazwyczaj przez świadkową (tę główną, bo przecież oprócz tego są druhny). Wszystko odbywa się w dosyć eleganckim stylu. Oprócz pogaduszek panna młoda dostaje mase upominków...większość praktycznych – ze ślubnej ‘listy życzeń’ (gift registery); ale zdarzają się też seksowne piżamki i romantyczne dodatki, które mogą umilić młodej parze noc poślubną i wiele innych. Według zwyczaju wstążeczki i kokardy z opakowań od prezentów, wiąże się w bukiecik, albo przykleja do papierowego talerzyka i robi się taki ‘niby-czepek’ jak kobiety nosiły w wiktoriańskiej Anglii. Później ta wiązanka, albo czepek będą służyły pannie młodej jako akcesoria na przedślubnej próbie generalnej (Rehersal Dinner), która zazwyczaj odbywa się na dzień przed ślubem w gronie najlbliżej rodziny i świadków. Przed tym jednak, w kolejny weekend odbędzie sie wieczorek panieński (Bachelorette Party). To już odbywa się w podobnym stylu jak w Polsce, w którym ‘wkrótce-panna-młoda’ wraz z damską częścią przyjaciół wychodzi na obiadek, i do klubu...następnie niewykluczone balowanie do białego rana. W wigilię wielkiego dnia, młodzi, najbliższa rodzina i świadkowie i druhny spotykają się w kościele na próbie, a później na obiedzie – dosyć formalnym, za który tradycyjnie płacą rodzicie pana młodego.

Ślub Julii pomimo ze w stylu amerykańskim, będzie raczej skromny, bez tych wszystkich tutejszych zbędnych dodatków, które okazują się studnią bez dna, jeśli chodzi o wydatki. Na ‘herbatce’ poznałam prawdziwą Amerykankę z krwi i kości, która szykuje się do ślubu z wielką pompą. Uwaga – data wyznaczona na maj 2008 - za 15 miesięcy. Kościół zarezerwowany, miejsce na przyjęcie również – minimum na 160 ludzi. Suknia jeszcze nie wybrana, ale już wiadomo w kim stylu będą dodatki do sukni, jak ubrane będą druhny (w sumie będzie ich 7 lub 8), jakie będą aranżacje kwiatowe i reszta wystroju sali weselnej. I pomyśleć że ludzie na takie śluby wydaja po kilkadziesiąt tysięcy dolarów. I myślę sobie, że bardzo się cieszę że nawet mój ‘amerykański’ ślub nie był wcale taki amerykański (polski to on też nie był...był po prostu taki...NASZ).

Byłam dzisiaj na kolejnej rozmowie kwalifikacyjnej do szkoły medycznej w Richmond. Jestem zadowolona z tego jak poszło, jednak na decyzję drugiej strony będe musiala poczekać przynajmniej do 15 marca.

wtorek, 30 stycznia 2007

Na wariackich papierach

Od kiedy szkoła zaczęła się w zeszłym tygodniu nie wiem w co ręce włożyć. I mam głęboką nadzieję, że w miarę upływu czasu i wdrażania się na nowo w ‘kujońskie’ życie jakoś łatwiej będę mogła się zorganizować. Po pierwszym tygodniu, i prawie w połowie drugiego już jestem wykończona. No bo jak tu normalnie funkcjonować, kiedy w zeszłym tygodniu od poniedziałku do czwartku wychodziłam z domu przed 8:00 a wracałam po 21:00 (jak dobrze poszło), a dwa razy nawet po 22:00?

No ale za to w piątek przytrafiła mi się...nagroda. A raczej przytrafił mi się jakieś kilka lat temu mąż, który w piątek wynagrodził mi ten strasznie męczący tydzień. I ten cały mój entuzjazm, w odróżnieniu od Mikowego, wcale nie jest spowodwany ‘oszałamiającą jakością obrazu w naszym nowym 50-calowym, płasko-ekranowym, HD plazmowym telewizorem’ (w jakiejkolwiek kolejności te wyrazy powinny nastąpić po polsku). Mi w zupełności wystarcza fakt, że nasz pokój wygląda na większy i bardziej uporządkowany, po tym jak przegromny, stary regał i telewizor, zostały wyparte do pokoju gościnnego (czytaj graciarni) i to nowe cudo zawisło w powietrzu.

niedziela, 21 stycznia 2007

Pierwszy tego roku/ i tej zimy śnieg w DC...

No i w końcu spadł śnieg dzisiaj...zapowiadali go przynajmniej od miesiąca...ale za metereologami to nikt nie nadąży. Oni tylko obiecują, a głupi człowiek się cieszy. Zanim śnieg spadnie, to prognoza się zmieni i śniegu ani widu ani słychu...no ale w końcu dzisiaj spadło trochę białego puchu.

W sumie to już pierwsze oznaki były wczoraj. Pojechałam z samego rana po Karolinę, bo wybierałyśmy się do Baltimore na polskie zakupy. Jak czełam na nią, to kilka płatków spadło na moje autko, ale na tym się skończyło.

Skoro już o dniu wczorajszym, do dodam że wieczorkiem zrobiliśmy sobie małą, polską (i nie tylko, bo Mike też był) imprezkę. Tym razem u Bartka w domu. Bawiliśmy się świetnie. Wspominaliśmy stare klimaty. Nawet słuchaliśmy ‘Mydełka Fa’. Mike po raz pierwszy uslyszał prawdziwe DISCO POLO...i chyba nie bardzo mu się podobało ;).

Dzisiaj miało padać dopiero po 15:00. Wybrałam się przed południem na zakupy do malla. Wychodzę tuż przed 14:00, a tam biało wszędzie. Tutaj w DC jak tylko spadną dwa płatki śniegu to ludzie, przynajmniej Ci z samochodami zamieniają się w idiotów. Po moich dzisiejszych przygodach jednak postanawiam być bardziej wyrozumiała, przynajmniej w stosunku do tych, którzy są włąścicielami takich ‘niezimowych’ samochodów jak moja MX5. Przecież to auto w ogóle nie nadaje się do niczego. Zero jakiejkolwiek trakcji. Mogłam tylko jechać na 1 biegu, i to nie przekraczając 15 km/h. No ale w pewnym momencie samochody się zatrzymały, a ja za nimi...u podnóża górki. Nie było mowy żeby później ruszyć. Noga lekko na gas, a samochód w porzek. Zadzwoniłam po Mika że ugrzęzłam. Nie mial wyjścia, musiał się poświęcić i zamiast oglądać jedną z ostanich gier footballowych w sezonie, musiał zadowolić się reportarzem radiowym i spieszyć żonie na rachunek. Po 40 minutach ‘tańcowania’ mojego samochodu na oblodzonej drodze, w końcu pojawiły się jakieś ekipy specjalne (chyba ochotnicza staż pożarna) i pomogli mi i kilku nieszczęśnikom w ‘niesezonowych samochodach’. Wepchnęli mnie na górkę;...dzięki Bogu na szczycie był zjazd do McDonald’sa i stacji benzynowej. Zaparkowałam i czekałam na Mika. Byłam 15 minut od domu, a zajęło mu prawie 2 godziny żeby dotrzeć do mnie. Zostawiliśmy moją Mazdę na tej stacji i powoli jakoś dotoczyliśmy się Mikowym samochodem do domu. A mój odbierzemy jak pogoda na to pozwoli.

Jutro zaczyna się nowy semestr w szkole. Normalnie po pracy powinnam jechać na zajęcia. No ale może Waszyngtońskim zwyczajem odwołają szkołę...i może nawet praca mi się upiecze?

poniedziałek, 15 stycznia 2007

Kto żyje dłużej...?

Dzisiaj na siłowni trenerka przeczytala zabawny artykuł. Jedzenie ciemnej czekolady i picie czerwonego wina może średnio przedłużyć życie o 3 do 5 lat. Kto chodzi do kościoła ma szanse żyć nawet do 10 lat dłużej niż Ci którzy nie chodzą. Małżeństwo także przedłuża życie...no i tutaj jednogłośnie z pozostałymi paniami doszłyśmy do wniosku, że to prawda chyba tylko w przypadku płci brzydkiej, bo w naszym wypadku to raczej wątpliwa sprawa ;).

Powoli przyzwyczajamy się do faktu że Russi już nie ma. A przynajmniej nie tak jak wcześniej. Odebraliśmy jej prochy w małej, drewnianej urnie i jakoś raźniej nam się zrobiło jak już ‘wróciła do domu’. Pewnie kiedyś jak kupimy własny domek, z kawałkiem ziemi to ją pochowamy. A tymczasem będziemy trzymać ją w naszym mieszkanku.

sobota, 6 stycznia 2007

Noworocznie, nie koniecznie wesoło...

Nowy Rok zaczął się od wyjazdu do Kanady. Byliśmy tam już 30 grunia, i Nowy Rok witaliśmy ‘na zimowo’, tak jak chcieliśmy. Było dużo śniegu, ludzi i przede wszystkim biało i zimno. Quebec jest fantastyczny i absolutnie nas urzekł i onieśmielił zarazem swoim pięknem, niezliczonymi jeziorami, pustą przestrzenią, brakiem cywilizacji...i po prostu naturalnością. Cudownie było oderwać się na kilka dni od cywilizacji i pożyć przez telewizji, internetu, gazet. Szlaki narciarskie były absolutnie niesamowite, choć szczególnie na początku wymagały od nas ogromnej odwagi...i w końcu zdecydowaliśmy się z Mikiem na kupno własnego sprzętu. Jakoś powoli skompletujemy do następnego roku, i na pewno wrócimy do Quebecu. I właśnie kiedy rozmawialiśmy, że to były nasze najlepsze wspólne wakacje...

...trzeba je było odrobinę skrócić. Po tym jak usłyszeliśmy że Russia jest bardzo chora spakowaliśmy się w błyskawicznym tempie i wskoczyliśmy do samochodu. Jechaliśmy całą noc i kiedy po 30 godzinach niespania dojechaliśmy do Virginii, serce nam się krajało jak zobaczyliśmy słabiutką Russie merdającą ogonkiem na nasz widok. Nie mogła chodzić o własnych siłach. Pojechaliśmy prosto do lekarza. Badania krwi wykazały że jej nerki poddały się, prawdopodobnie zanim wyjechaliśmy na wakacje, a Russia była tak silna że nie dała po sobie znać. To że jeszcze żyła było wbrew wszystkim prawom natury i wynikom badań. Chyba tylko tęsknota i chęć zobaczenia nas trzymała ją przy życiu. Postanowiliśmy że wystarczająco już cierpiała czekając na nasz powrót i została uśpiona 5 stycznia, 2007 o 14:45 w wieku prawie 8 lat.

Trudno pozbierać się po jej stracie. W domu jeszcze unosi się jej zapach, wszędzie fruwa jej sierść, po kątach pororzucane zabawki – zdecydowanie za dużo tych zabawek, ale tak to już bywa jak się nie ma dzieci. Zapasy karmy wystarczyłyby jeszcze na przynajmniej kilka tygodni. Nasze łóżko nagle wydaje się za duże dla nas dwojga, choć tyle razy przepędzaliśmy Russie z jednej strony na drugą. Jej pse łóżko u podnóża naszego świeci pustkami, ale jakoś za wcześnie żeby się go pozbyć...i żadne z nas nie potrafi go wyrzucić. U nas w domu jeszcze świątecznie, choinka wciąż stoi, a na niej mnóstwo bombek, a wśród nich ta jedna – najpiękniejsza: z odciskiem Russinej lapki! Obok skarpet z naszymi imionami wisi również i psia...

Absolutnie nie byliśmy na to przygotowani. Gdybyśmy byli tutaj i widzieli ją odchodzącą z dnia na dzień to byśmy lepiej to wszystko przyjęli. A tak mieliśmy tylko 2 godziny na pożegnanie z naszym najlepszym przyjacielem na świecie. Dobrze ze już nie cierpi i że w ‘psim raju’ gdzie teraz jest nie czuje juz bólu. [*] [*] [*]

Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że w tym moim błogu jak narazie więcej smutnych wpisów niż wesołych. Tak więc, jako że nie zrobiłam jeszcze żadnego postanowienia noworocznego, to spróbuję żeby w tym roku moje błogowanie było nie tylko częstsze, ale i weselsze.