"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

wtorek, 30 stycznia 2007

Na wariackich papierach

Od kiedy szkoła zaczęła się w zeszłym tygodniu nie wiem w co ręce włożyć. I mam głęboką nadzieję, że w miarę upływu czasu i wdrażania się na nowo w ‘kujońskie’ życie jakoś łatwiej będę mogła się zorganizować. Po pierwszym tygodniu, i prawie w połowie drugiego już jestem wykończona. No bo jak tu normalnie funkcjonować, kiedy w zeszłym tygodniu od poniedziałku do czwartku wychodziłam z domu przed 8:00 a wracałam po 21:00 (jak dobrze poszło), a dwa razy nawet po 22:00?

No ale za to w piątek przytrafiła mi się...nagroda. A raczej przytrafił mi się jakieś kilka lat temu mąż, który w piątek wynagrodził mi ten strasznie męczący tydzień. I ten cały mój entuzjazm, w odróżnieniu od Mikowego, wcale nie jest spowodwany ‘oszałamiającą jakością obrazu w naszym nowym 50-calowym, płasko-ekranowym, HD plazmowym telewizorem’ (w jakiejkolwiek kolejności te wyrazy powinny nastąpić po polsku). Mi w zupełności wystarcza fakt, że nasz pokój wygląda na większy i bardziej uporządkowany, po tym jak przegromny, stary regał i telewizor, zostały wyparte do pokoju gościnnego (czytaj graciarni) i to nowe cudo zawisło w powietrzu.

niedziela, 21 stycznia 2007

Pierwszy tego roku/ i tej zimy śnieg w DC...

No i w końcu spadł śnieg dzisiaj...zapowiadali go przynajmniej od miesiąca...ale za metereologami to nikt nie nadąży. Oni tylko obiecują, a głupi człowiek się cieszy. Zanim śnieg spadnie, to prognoza się zmieni i śniegu ani widu ani słychu...no ale w końcu dzisiaj spadło trochę białego puchu.

W sumie to już pierwsze oznaki były wczoraj. Pojechałam z samego rana po Karolinę, bo wybierałyśmy się do Baltimore na polskie zakupy. Jak czełam na nią, to kilka płatków spadło na moje autko, ale na tym się skończyło.

Skoro już o dniu wczorajszym, do dodam że wieczorkiem zrobiliśmy sobie małą, polską (i nie tylko, bo Mike też był) imprezkę. Tym razem u Bartka w domu. Bawiliśmy się świetnie. Wspominaliśmy stare klimaty. Nawet słuchaliśmy ‘Mydełka Fa’. Mike po raz pierwszy uslyszał prawdziwe DISCO POLO...i chyba nie bardzo mu się podobało ;).

Dzisiaj miało padać dopiero po 15:00. Wybrałam się przed południem na zakupy do malla. Wychodzę tuż przed 14:00, a tam biało wszędzie. Tutaj w DC jak tylko spadną dwa płatki śniegu to ludzie, przynajmniej Ci z samochodami zamieniają się w idiotów. Po moich dzisiejszych przygodach jednak postanawiam być bardziej wyrozumiała, przynajmniej w stosunku do tych, którzy są włąścicielami takich ‘niezimowych’ samochodów jak moja MX5. Przecież to auto w ogóle nie nadaje się do niczego. Zero jakiejkolwiek trakcji. Mogłam tylko jechać na 1 biegu, i to nie przekraczając 15 km/h. No ale w pewnym momencie samochody się zatrzymały, a ja za nimi...u podnóża górki. Nie było mowy żeby później ruszyć. Noga lekko na gas, a samochód w porzek. Zadzwoniłam po Mika że ugrzęzłam. Nie mial wyjścia, musiał się poświęcić i zamiast oglądać jedną z ostanich gier footballowych w sezonie, musiał zadowolić się reportarzem radiowym i spieszyć żonie na rachunek. Po 40 minutach ‘tańcowania’ mojego samochodu na oblodzonej drodze, w końcu pojawiły się jakieś ekipy specjalne (chyba ochotnicza staż pożarna) i pomogli mi i kilku nieszczęśnikom w ‘niesezonowych samochodach’. Wepchnęli mnie na górkę;...dzięki Bogu na szczycie był zjazd do McDonald’sa i stacji benzynowej. Zaparkowałam i czekałam na Mika. Byłam 15 minut od domu, a zajęło mu prawie 2 godziny żeby dotrzeć do mnie. Zostawiliśmy moją Mazdę na tej stacji i powoli jakoś dotoczyliśmy się Mikowym samochodem do domu. A mój odbierzemy jak pogoda na to pozwoli.

Jutro zaczyna się nowy semestr w szkole. Normalnie po pracy powinnam jechać na zajęcia. No ale może Waszyngtońskim zwyczajem odwołają szkołę...i może nawet praca mi się upiecze?

poniedziałek, 15 stycznia 2007

Kto żyje dłużej...?

Dzisiaj na siłowni trenerka przeczytala zabawny artykuł. Jedzenie ciemnej czekolady i picie czerwonego wina może średnio przedłużyć życie o 3 do 5 lat. Kto chodzi do kościoła ma szanse żyć nawet do 10 lat dłużej niż Ci którzy nie chodzą. Małżeństwo także przedłuża życie...no i tutaj jednogłośnie z pozostałymi paniami doszłyśmy do wniosku, że to prawda chyba tylko w przypadku płci brzydkiej, bo w naszym wypadku to raczej wątpliwa sprawa ;).

Powoli przyzwyczajamy się do faktu że Russi już nie ma. A przynajmniej nie tak jak wcześniej. Odebraliśmy jej prochy w małej, drewnianej urnie i jakoś raźniej nam się zrobiło jak już ‘wróciła do domu’. Pewnie kiedyś jak kupimy własny domek, z kawałkiem ziemi to ją pochowamy. A tymczasem będziemy trzymać ją w naszym mieszkanku.

sobota, 6 stycznia 2007

Noworocznie, nie koniecznie wesoło...

Nowy Rok zaczął się od wyjazdu do Kanady. Byliśmy tam już 30 grunia, i Nowy Rok witaliśmy ‘na zimowo’, tak jak chcieliśmy. Było dużo śniegu, ludzi i przede wszystkim biało i zimno. Quebec jest fantastyczny i absolutnie nas urzekł i onieśmielił zarazem swoim pięknem, niezliczonymi jeziorami, pustą przestrzenią, brakiem cywilizacji...i po prostu naturalnością. Cudownie było oderwać się na kilka dni od cywilizacji i pożyć przez telewizji, internetu, gazet. Szlaki narciarskie były absolutnie niesamowite, choć szczególnie na początku wymagały od nas ogromnej odwagi...i w końcu zdecydowaliśmy się z Mikiem na kupno własnego sprzętu. Jakoś powoli skompletujemy do następnego roku, i na pewno wrócimy do Quebecu. I właśnie kiedy rozmawialiśmy, że to były nasze najlepsze wspólne wakacje...

...trzeba je było odrobinę skrócić. Po tym jak usłyszeliśmy że Russia jest bardzo chora spakowaliśmy się w błyskawicznym tempie i wskoczyliśmy do samochodu. Jechaliśmy całą noc i kiedy po 30 godzinach niespania dojechaliśmy do Virginii, serce nam się krajało jak zobaczyliśmy słabiutką Russie merdającą ogonkiem na nasz widok. Nie mogła chodzić o własnych siłach. Pojechaliśmy prosto do lekarza. Badania krwi wykazały że jej nerki poddały się, prawdopodobnie zanim wyjechaliśmy na wakacje, a Russia była tak silna że nie dała po sobie znać. To że jeszcze żyła było wbrew wszystkim prawom natury i wynikom badań. Chyba tylko tęsknota i chęć zobaczenia nas trzymała ją przy życiu. Postanowiliśmy że wystarczająco już cierpiała czekając na nasz powrót i została uśpiona 5 stycznia, 2007 o 14:45 w wieku prawie 8 lat.

Trudno pozbierać się po jej stracie. W domu jeszcze unosi się jej zapach, wszędzie fruwa jej sierść, po kątach pororzucane zabawki – zdecydowanie za dużo tych zabawek, ale tak to już bywa jak się nie ma dzieci. Zapasy karmy wystarczyłyby jeszcze na przynajmniej kilka tygodni. Nasze łóżko nagle wydaje się za duże dla nas dwojga, choć tyle razy przepędzaliśmy Russie z jednej strony na drugą. Jej pse łóżko u podnóża naszego świeci pustkami, ale jakoś za wcześnie żeby się go pozbyć...i żadne z nas nie potrafi go wyrzucić. U nas w domu jeszcze świątecznie, choinka wciąż stoi, a na niej mnóstwo bombek, a wśród nich ta jedna – najpiękniejsza: z odciskiem Russinej lapki! Obok skarpet z naszymi imionami wisi również i psia...

Absolutnie nie byliśmy na to przygotowani. Gdybyśmy byli tutaj i widzieli ją odchodzącą z dnia na dzień to byśmy lepiej to wszystko przyjęli. A tak mieliśmy tylko 2 godziny na pożegnanie z naszym najlepszym przyjacielem na świecie. Dobrze ze już nie cierpi i że w ‘psim raju’ gdzie teraz jest nie czuje juz bólu. [*] [*] [*]

Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że w tym moim błogu jak narazie więcej smutnych wpisów niż wesołych. Tak więc, jako że nie zrobiłam jeszcze żadnego postanowienia noworocznego, to spróbuję żeby w tym roku moje błogowanie było nie tylko częstsze, ale i weselsze.