"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

wtorek, 19 sierpnia 2008

Nie chwalić dnia przed zachodem słońca

Zapowiadał się taki niezły dzień… a przynajmniej od południa! Bo rano miałam egzamin, a z egzaminami to nigdy nie wiadomo. Okazało się jednak że tym razem poszło mi wyśmienicie, wiec tymbardziej nastawiałam się na relaksujące popołudnie. Zaczęłam od samotnego wypadu do kina na typowy kobiecy film „Vicky, Cristina, Barcelona“. Woody Allen bardzo się postarał i film był świetny; prawdziwy i... jakby o mniej samej, przynajmniej chwilami!

Mike jest w delegacji, wraca dopiero jutro, tak więc wieczór miał być całkowicie mój: siłownia, długi prysznic, napisanie e-maili do M. i M (jeśli to czytacie to proszę bądżcie cierpliwe – jakoś się zabiorę do tego), może jakieś czytadło, no i przede wszystkim wczene pójście do łóżka. No ale jak widać nie za bardzo mi to wyszło… bo już jest jutro!

Wchodzę do domu i od razu zauważam że coś bardzo intensywnie pachnie! Pomyślałam że nie wyniosłam śmieci, ale okazało się że Shiva przechodziła właśnie rewolucję żołądkową i… stąd możecie sobie wyobrazić. Większość wieczoru minęła mi więc na czyszczeniu dywanu, wywabianiu plam, zabijaniu zapachu i… kilkukrotnych wyprawach do sklepu w celu nabcia coraz to wymyślniejszych środków czyszczących.

No i niech mi ktoś powie, czemu takie sytuacje zawsze się zdarzają jak faceci są w delegacji?!

niedziela, 10 sierpnia 2008

O półpaścu, bocianach i takich tam…

No więc dla tych co większość wieści o nas czerpią z bloga: Mike urodził kamienia po dziesięciu dniach raz większego, raz mniejszego bólu. Ja natomiast w międzyczasie samozdiagnozowałam u siebie półpaścca – tak więc studiowanie medycyny na coś się przydaje… tym bardziej że jak tydzień później w końcu miałam czas i poszłam do lekarza, okazało się że moja diagnoza była jak najbardziej poprawna, i nawet kurowałam się odpowiednimi lekami (których co prawda nie mogłam sobie sama przepisać, ale akurat miałam je w domu jako pozostałość po innej dolegliwości).

Moje wakacje już się skończyły. Szkoła rozkręciła się na całego i już nawet jestem po jednej rundzie egzaminów – z farmakologii. Wczoraj Mike sprzedał swojego lotusa. Smutno było rozstawać nam się z tym autem, ale już nacieszyliśmy się nim i jakkolwiek nie analizowaliśmy sytuacji, to zdrowy rosądek podpowiadał że jak tylko trafi się kupiec to trzeba łapać okazję za ogon i sprzedać.

A teraz co bociany mają wspólnego z dzisiejszym postem? No więc zaczęła się olimpiada w Pekinie, i przypomniało mi się że jak byłam w Polsce to akurat było Euro 2008 no i po raz pierwszy widziałam Polskę w takich patriotycznych nastrojach, z flagami na każdym rogu i balkonie.



No a od tych flag do bocianów to już tylko jeden mały skrót myślowy…bo w końcu to takie typowo Polskie ptaki. Uwielbiam bocianki. Naogłądałam się ich do bólu, bo jak byliśmy na Mazurach to co drugie gospodarstwo miało własne gniazdo!



I nawet sobie przywiozłam trochę tej bocianiej polskości do domu… a raczej do ogródka.