"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

niedziela, 29 kwietnia 2007

O Pubie Irlandzkim, Polskiej Poczcie i kilku innych rzeczach

Lubię wysyłać ludziom kwiaty na różne okazje (np. dzisiaj rodzicom z okazji rocznicy ślubu – to już 29! I jak pomyślę o takiej wielkiej rocznicy z własnej perspektywy, to wydaje mi się to pewnego rodzaju abstarkcją); lubię patrzeć na radość mojego psa i na merdający ogon, kiedy zabieramy ją do psiego parku i może sie naganiać do woli z innymi czworonogami; lubię grać w pokera (choć w zeszłym tygodniu nie mialam pojęcia na czym ta gra polega); uwielbiam nasz pub irlandzki ‘Old Brogue’ od muzyki i atmosfery zaczynając, poprzez lejącego się galonami Guinnessa, aż po najlepsze na świecie ‘fish-n-chips’, ‘bangers-n-mash’, ‘Irish wiskey cake’ i mogłabym wymieniać bez końca!

Nie lubię polskiej poczty! Od kiedy tu jestem zawsze otrzymywałam listy od rodziców bez problemu aż do czasu! Czekoladki na dzień kobiet w końcu dotarły po równych dwóch miesiącach wczoraj (pomimo znaczku lotniczego!); kartka wielkanocna wróciła do rodziców z anotacją że nie można doręczyć na podany adres (choć zawsze docierało wszystko właśnie na ten adres!); z trzech kartek wysłanych jednego dnia jakieś dwa tygodnie temu, w celach diagnostycznych, żeby zbadać w czym problem, narazie dotarły tylko dwie, i to z trzy-dniowym odstępem....a trzecia zapadła się pod ziemię, choć teoretycznie wszystkie powinny dotrzeć równocześnie! I nie lubię niedzielnych wieczorów i perspektywy kolejnych pięciu zbyt krótkich nocy, i zbyt długich dni!!!

sobota, 28 kwietnia 2007

O Raku...

Dzisiaj rano miałam wiadomość na komórce od rodziców. Od razu pomyślałam że coś się stało, bo raczej rzadko dzwonią. Stąd rozmowy są takie tanie, że jakoś oni nigdy nie maja okazji zadzwonić, bo ja dzwonię ‘jak najęta’ (wg mojej mamy). Zadzwoniłam do nich i okazało się że mój wujek zmarł...całkiem młody – 50 kilka lat...rak płuc. A moi rodzice oczywście są nieprzekonywalni. Tata może jeszcze trochę się zastanowi od czasu do czasu, no i próbuje się kontrolować, ale mama pali jak stara lokomotywa, i na każdy mój argument ma 10 swoich, czasem sensownych, ale w większości nie; np: na coś trzeba umrzeć, nie rzucę bo to lubię, ludzie którzy nie palą też mają raka płuc etc...I rodzą się następujące rozmowy:
- Kasiu, daj mi już spokój. Ja mam ponad pięćdziesiąt lat i nie będę zmieniała swoich przyzwyczajeń.
- Ale to chodzi o Twoje życie.
- Ludzie muszą na coś umrzeć.
- Ale nie muszą na raka.
- Ci którzy nie palą też umierają na raka
- tak, ale nie na raka płuc.
- Niektórzy na raka płuc.
- Bo się nawdychają od tych co palą...bez względu na to czy chcą czy nie!
- A co Ty się tak o mnie martwisz córciu!
- Bo jak przyjdzie co do czego, to będę musiała rzucać wszystko w cholerę i na gwałtu rety lecieć przez pół świata do Polski!
- I tak będziesz musiała lecieć, albo wcześniej albo później...z rakiem i bez raka.

Ach ci rodzice!!!

Zapalam świeczuszki dla wujka [*][*][*], i żeby nie wyszło że to jakieś forum pogrzebowe (bo jakby nie patrzeć to prawie co miesiąc jakieś świece się tu palą), to zakończę pozytywnym tonem! Nie ma to jak polska nasiadówa! Nie za długa tym razem, ale zawsze polska! Znajomi ze Charlotesville w drodze do DC wstąpili do mnie! Nie widziałam się z nimi prawie rok! Było miło, posiedzieliśmy sobie przy herbatce, kanapeczkach z łososiem, dobrej sałatce, karpatce...i przede wszystkim z dobrymi humorami! Zakończyliśmy wyprawą do ‘ruskiego’ sklepu, gdzie co nieco polskiego można kupić.

poniedziałek, 16 kwietnia 2007

Wiek przemocy!

Właśnie jestem w trakcie czytania, a raczej słuchania kolejniej już książki na CD. I bardzo polubiłam ten sposób odchamiania się! Nie tylko dzięki temu wynalazkowi mam czas na moje odwieczne hobby, które w związku z nawałem pracy i nauki bardzo ostanio zaniedbałam; poza tym nie mam wrażenia, że półtorej godziny dziennie, które średnio spędzam za kierownicą w korkach, są totalnie zmarnowanym czasem.

Moja obecna książka nazywa się ‘Nineteen minutes’ i jest fikcyjną (czy oby?) powieścią o przemocy szkolnej; 17-latek pewnego dnia daje upust swojej złości i zabija w szkole śreniej masę ludzi...narazie tylko do tego etapu dobrnęłam. Książkę zaczęłam słuchać w piątek rano i jakież było moje zaskoczenie, kiedy usłyszałam dzisiejsze wiadomości i zobaczyłam że fikcja pani Picoult staje się faktem, kiedy doszło do strzałów w Virginii Tech. Cały dzień w pracy dreszcze aż mną wstrząsały, kiedy z minuty na minute, i z godziny na godzinę dowiadywalśmy się z internetu, radia i...pierwszej ręki o kolejnych ofiarach. Syn koleżanki z pracy studiuje na Virgini Tech, tak więc pomimo strachu i stresu, mieliśmy informacje z pierwszej ręki (choć dzięki Bogu, nie naocznego świadka).

Od razu w takiej sytuacji pomyślałam o tych wszystkich smutnych i strasznych zazrazem momentach, które w jakiś sposób doknęły mnie odkąd tutaj przyjechałam (już prawie 6 lat temu). Najpierw był ‘September 11th’ w niespełna miesiąc po moim przylocie. Choć większośc zniszczeń fizycznych nastąpiła w NY, cały świat był dotknięty skutkami ataku...no i my – mieszkańcy metropolii waszyngtońskiej. Później – rok po nieszczęsnych wrześniowych atakach padliśmy ofiarą snajpera rządnego okupu, który grasował po naszej okolicy i zabijał przypadkowych ludzi. Pamiętam strach napawający mnie podczas przemierzania pustej przestrzeni z parkingu na zajęcia. Pamiętam oglądanie relacji z początków wojny w Iraku...

A dziś na zajęciach z angielskiego krótko rozmawialiśmy na temat eseju, który był na dziś zaplanowany od początku semestru. I czyż nie wydaje się ironią losu fakt, że esej o tym jak historia którą dziś tworzymy, pomimo ogromu przemocy wieków poprzednich, jest najbardziej barbarzyńskim i brutalnym okresem w dziejach ludzkości, przypadł na dzień największej strzelaniny w historii Ameryki?

Jestem myślami i modlitwą z tymi, którzy stracili dzisiaj brata, siostrę, męża, żonę, dziecko, ojca, matkę, przyjaciela...i zaplam święczkę za tych którzy zginęli z rąk zabójczy w Virginii Tech. [*] [*] [*]

poniedziałek, 9 kwietnia 2007

Smacznego Jajka i Mokrego Dyngusa...

...takiej treści życzenia wielkanocne dostałam w przeważającym stopniu. A prawda jest taka, że to jedne z niewielu okazji, kiedy wcale, a wcale nie tęskni mi się za Polską, i za wiosennymi porządkami, myciem okien, przygotowywaniem przez cały tydzień, a potem całodniowym, a raczej dwudniowym obżarstwem.

Wielkanoc minęła mi cudownie, relaksująco i bezstresowo. Nie było ani jednego jajka, zamiast tego, na śniadanie wielkanocne, zrobiłam naleśniki ze świeżo upieczonymi jabłkami i cynamonem – wszyscy palce lizaliJ. Poszliśmy całą rodziną do Kościoła, pózniej był obiadek i lenistwo do wieczora. A dzisiaj rano, gdyby nie fakt że przed pracą w skrzynce e-mailowej znalazłam jeszcze ostatki życzen świątecznych, to nawet bym nie pamiętała że to lany poniedziałek – w dzieciństwie uwielbiany przeze mnie dzień, a teraz raczej spostrzegany jako totalny idiotyzm. Choć to chyba nie tylko kwestia wieku, ale przede wszystkim wypaczenia tej tradycji do poziomu najzwyczajniejszego chamstwa.

No i z głębszej prespektywy ta wielkanoc była piękna. Starałam się przygotować do niej w czasie postu i myślę że mi się udało....a całość została uwięczona przeogromnym obżarswem, kiedy w końcu po 47 dniach bez słodyczy (a podobno post powinien trwać tylko 40), mogłam w końcu jeśc cukru ile tylko zapragnęłam. Od jutra na siłowni trzeba będzie pracować ze zdwojonym, albo i potrojonym wysilkiem.

piątek, 6 kwietnia 2007

Olśnienie


W zeszły weekend bylo przecudnie! – tylko jakoś nie miałam czasu napisać wcześniej. Pogoda niesamowita, szorty i sandałki, kwitnące wiśnie dookoła. Widziałam że wszędzie biało-różowo, ale jakoś tak nie miałam czasu się tym całym urokiem rozkoszować, aż późną nocą wzięłam psiaka na spacer, i zobaczyłam jedno takie drzewo wiśniowe, całe okwiecone, w poświacie latarni! Od razu pobiegłam do domu po aparat i statyw, i zrobiłam małą sesję fotograficzną.

A w tym tygodniu dla odmiany znowu mamy zimę! No prawie, bo bez śniegu, chociaż jeśli wierzyć synoptykom to ma dziś w nocy spaść kilka płatków. Przylecieli na na Wielkanoc Mika rodzice - dawno już u nas nie byli (chyba 1,5 roku), więc dosyć wyjątkowe te święta. Jutro zamierzamy wybrać się na oglądanie kwitnących wiśni w Waszyngtonie – bo nawet jak czasem bywali tutaj wiosną, to zawsze nie w czas – albo za wcześnie, albo za późno. Miejmy nadzieje że mróz tej nocy nie obmrozi pozostałości kwiatów.

Rzadko kiedy miewałam ochotę na słodycze, aż do czasu gdy zaczęłam pracowaću lekarza. Zawsze tam jest tyle słodkości, że trudno się oprzeć. W związku z czym prawie samo przez siebie się rozumiało, że tegoroczne postanowienie wielkopostne polegało na odstawnieniu słodyczy! Już nie mogę się doczekać niedzieli, bo nie pamiętam kiedy ostatni raz miałam takie zapotrzebowanie na cukier.

No i jeszcze jedno! Nie mogę się doczekać czerwca! Na początku lecę na 5 dni do Chicago! Bilety na samolot kupione, hotel zarezerwowany (część czasu będę w hotelu, a część u koleżanki).

Zawsze miło jest odliczać dni to czegoś.Życzę wszystkich wesołych Świąt Wielkanocnych i mokrego dyngusa!