"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

niedziela, 31 lipca 2011

Mamy nowe drzwi! Ale zachodu z tym było co nie miara. Ponad rok temu po kwartalnej inspekcji osiedla, dostaliśmy powiadomienie od naszej Home Owner Association (taki odpowiednik wspólnoty mieszkaniowej), że musimy wymienić drzwi wejściowe do domu, bo jest na nich naciek i futryna jest pęknięta, i że nasz dom, a w związku z tym osiedle, nieładnie wyglądają. Podobne powiadomienie dostaliśmy jeszcze ze 3 razy, no i w końcu postanowiliśmy zadziałać aby uniknąć kary pieniężnej za psucie wizerunku naszej ulicy.

Akurat tak się zdarzyło że pewnego czerwcowego wieczoru zapukali do nas do drzwi ludzie reklamujący usługi remontowo-wykończeniowe. Umówiliśmy się z nimi na następny dzień w celu zapoznania się z ich ofertą. Przyszło dwóch mężczyzn – jeden w średnim, drugi w nieco bardziej podeszłym wieku. Starszy robił prawie całą reklamę, albo raczej anty-reklamę. Po ponad dwóch godzinach wywodów na temat wyższości owej firmy nad innymi im podobnym, starszy człowiek poinstruował młodszego żeby pokazał nam próbki drzwi, futryn, różnych wykończeń i kolorów. Kiedy w końcu zgodziliśmy się z Mikiem na końcowy wygląd naszych przyszłych drzwi, starszy człowiek spędził prawie godzinę na rysowaniu, szkicowaniu i podliczaniu „pod kreską“ ogólnego kosztu… który niemal że zwalił nas z nóg - prawie $15,000!!! No ale jako że Mike był w wojsku, ja jestem lekarzem, zakupu dokonywaliśmy w mało popularnym czasie itp, rabatów nazbierało się tyle, że ostateczna cena spadła do $9,500. Mike prawie się zgodził, ale ja stwierdziłam, że potrzebujemy przynajmniej dnia do namysłu. Starszemu panu nie bardzo to się spodobało, i strasznie się zaczerwienił, że tyle czasu spędził u nas a my się chcemy namyślać. Ale ja ostro stałam przy swoim.

Jak w końcu sobie poszli, wygoniłam Mika z domu żeby szybko pojechał do Home Depot (odpowiednik Castroramy) i z grubsza zorientował się w cenach drzwi. Ekspedient który go obsłużył doznał lekkiego szoku jak usłyszał ile ci panowie zażyczyli sobie za drzwi. I tak oto zamówiliśmy super drzwi w Home Depot, które razem z instalacją kosztowały nas niecałe $4000.
Po trzech tygodniach czekania, w końcu doczekaliśmy się nowych drzwi. Teraz tylko trzeba będzie przemalować okiennice żeby wszystko ze sobą grało!

-------------------------------------------

We’ve got a new front door. But what an ordeal it was!
A little bit over a year ago, after a quarterly neighborhood inspection, our Home Owner Association sent us a notice to replace the front door. There was a leak on the door and a crack in the frame, and apparently it made our house, and the entire development, look unattractive. We got similar notices three more times, and finally we decided to act, to avoid financial penalties for destroying the looks of our subdivision.
It just conveniently happened that one evening in late June we heard a knock on the door, and there were folks on the front step advertising home improvement and remodeling services. We made an appointment for the following day. Two guys showed up – one was middle-aged and the other one quite elderly. The old one did almost all the talking. I thought I was going to pass out. After an almost 2-hour-long lecture why their company was better than others, the old guy directed the younger one to show us samples of doors, frames, finishes and colors. When Mike an I finally came to an agreement on what we wanted, the old guy spent another hour drawing, writing and calculating with a pencil the overall cost, which turned out to be quite shocking… almost $15,000! We got several rebates – military rebate for Mike, healthcare worker rebate for me, buying the door at “low season” rebate (I thought that summer was a high season for home improvement projects); and so the price came down to $9,500.
Mike almost bought it, but I said I needed an extra day to think about it. The old guy didn’t like my idea. He got all upset and red-faced that he spent so much time with us and we wanted to do extra thinking. But I was quite insistent. When they finally left, I sent Mike to Home Depot so he could get a general idea of how much a new front door cost. The sales associate that was helping him was quite perplexed when he learned the price quote given to us by the two guys. And so we ordered an awesome front door that together with installation cost us a little shy of $4000.
After three weeks of waiting, we finally have the new door. I love how it looks; especially on the inside - it matches our wood floors perfectly. Now we only need to paint the shutters so everything outside matches, too.

Zdjecie co prawdna niesezonowe, ale dobrze widac na nim stare drzwi.
This photo is quite "out of season" but you can see our old door perfectly, here.




Nowe drzwi/ New Door

Widok od wewnątrz/ Inside View

Widok od zewnątrz/ Outside View

środa, 20 lipca 2011

Nigdy nie pomyślałabym że dbałość o cerę może okazać się taka skomplikowana.
Przez pierwsze dwa tygodnie pracy na nocnej zmianie, wcale nie zwróciłam uwagi że moja "kremowa rutyna" powinna się zmienić. Zupełnie nie zastanawiając się nad moją poranną i wieczorną toaletą używałam kremu na dzień rano i kremu na noc wieczorem. Dopiero w poprzedni weekend mnie olśniło że przecież teraz moja noc to dzień, a dzień to noc. Niby że jak jestem w nocy w szpitalu to nie ma słońca, ale w czasie spaceru do pracy przed 18:00 słońce jeszcze grzeje "pełną parą". Rano jak wracam do domu około 7:00 to też parę promyków przyświeca. W ciągu dnia pokoju nie zaciemniam, i dosyć sporo światła wpada do mojej sypialni... więc może powinnam i wtedy używać kremu dziennego?
Strasznie to wszystko zagmatwane :).

-----------------------------------------------

I would have never thought that skin care can be so confusing.
For the first two weeks of working night shifts I completely didn't realize that my "cream routine" should have been adjusted. Instead, totally not thinking about my morning and evening beauty rituals, I continued to use day cream in the morning and night cream in the evening. It wasn't until this past weekend when I realized that right now night is my new day, and day is my new night. That's true that when I'm in hospital at night, there's no sunlight... but when I walk to work around 6 pm, the stun is still shining like crazy. And when I'm coming back home just before 7 am the first rays are already gleaming. During the day I don't darken my bedroom, but there is enough light entering through the blinds... So maybe after all I should be using day cream even when I'm asleep!?
It's all too complicated for my tired brain :).

poniedziałek, 18 lipca 2011

No więc wygląda na to że czas światłości mojego bloga przeszedł do lamusa. Naprawdę nie miałam czasu zajrzeć tutaj przez ostanie dwa tygodnie. Wydaje mi się że moje życie w tym momencie ogranicza się do pracy i spania… bo na nic innego już nie wystarcza czasu.

Najpierw o pracy! Zaczęłam od miesiąca nocek. To dobrze i źle. Dobrze bo dużo się uczę i naprawdę szybko zrobiłam się całkiem niezależna. Źle bo nie mam własnych pacjentów i… trochę ta moja praca polega na sprzątaniu cudzych śmieci. Pracuję od niedzieli do piątku – sobota jest moją wolną nocą! Zazwyczaj od 18:00 do 6:00. W niedzielę zaczynam wcześniej – o 15:30, a w czwartek kończę później – o 10:30 – bo mam wykłady od 7:00 do 10:30.

Pod swoją opieką mam zazwyczaj pomiędzy 40 i 60 pacjentów. Pokrywam kardiochirurgię, toracochirurgię, onkologię chirurgiczną, chirurgię żylną, ogólną i dziecięcą. Gdy przychodzę tuż przed 18:00, „dzienni lekarze“ zdają mi raport na temat swoich pacjentów – na kogo trzeba uważać, kto miał jakie zabiegi, jakie testy/ badania zostały zamówione i czego muszę dopilnować. Na temat więszkości pacjentów nigdy nic nie słyszę, bo sobie spokojnie i bez żadnych komplikacji śpią. Są jednak tacy, którzy „mieszkają“ w szpitalu i dzwonią na ich temat co noc – to głównie dotyczy pacjentów ze sztucznymi sercami (tudzież z innymi potrzymującymi życie urządzeniami podłączonymi) na kardiochirurgii, albo tych z chronicznym bólem. Nie rzadko zdarza się że dzienny lekarz czegoś mi nie powie, bo nie przypuszcza co może się wydarzyć, albo zapomni, i ja potem w środku nocy muszę wertować przez tysiące notatek żeby jak najlepiej pomóc pacjentowi w potrzebie. Generalnie mój pager odzywa się około 30-50 razy w ciągu nocy. Połowę z nich mogę łatwo załatwić przez komputer – zamówić dodatkowe lekarstwo przeciwbólowe albo przeciw-wymiotne. Ale w przypadku pozostałych muszę iść i zobaczyć pacjenta – ktoś ma problem z oddychaniem, komuś spadło ciśnienie, ktoś krwawi z rany pooperacyjnej, ktoś ma za niski cukier, ktoś inny ma halucynacje, itp, itd.

Jest w szpitalu rezydent piątego roku – czyli już na wylocie. Powinnam z nim konsultować poważniejsze przypadki, szczególnie jeśli jest to pierwszy raz kiedy stykam się z danym problemem. Ale tak jak napisałam – szybko nauczyłam się niezależności, bo to naprawdę krępujące prosić o pomoc w kółko o to samo ☺.

Najtrudniej jest mi się przyzwyczaić do tego że ludzie nazywają mnie „doktorem“. Z pacjentami nie jest najgorzej – przedstawiam się jako doktor i oni zwracjają się do mnie w taki sam sposób. Ale czuję się naprawdę dziwnie kiedy doświadczona pielegniarka, która wie 100x więcej niż ja na temat leków przeciwbólowych lub zmieniania opatrunku uciskowego po amputacji nogi zwraca się do mnie „przepraszam doktorze“, „dziękuję doktorze“. No ale miejmy nadzieję że to przyjdzie z czasem.

-------------------------------------

It looks like the finest period of my blog is over. I seriously had no time to log into here for the last two weeks. It looks like all I do these days is working and sleeping... not enough time left for anything else.

As promised, I'll write few words about my job. So I've started with a month of night float, which is good and bad. Good, because I'm learning a ton and I'm becoming independent quite fast. Bad, because I don't have my own patients and I don't feel like I own them... my job is mostly about cleaning somebody else's mess (or putting down fires). I work Sunday through Friday, with Saturday being my night off. Usually I start at 6 pm and finish at 6 am. On Sundays I start earlier - at 3:30 pm and on Thursdays I finish later - at 10:30 am, because we have our weekly lecture series from 7 to 10:30 am.

On average I have anywhere between 40 and 60 patients under my care. I cover for cardiothoracic surgey, surgical oncology, vascular, general and pediatric surgery. When I get to the hospital right before 6 pm, the day doctors give me a report on their patients: who I should pay particularly close attention to, what sort of procedures they had done, what kinds of tests are still pending, and what I should follow up on. About most of the patients I never hear anything - they are stable and quietly sleep through the night. But there are those who essentially live in the hospital and I'm getting calls about them every night - this is particularly true about cardiothoracic patients with artificial hearts (and others life sustaining machines connected to them), and those with chronic pain problem. It's not uncommon that day doctors forget to mention something to me, or simply they don't anticipate problems with their patients, and then I have to dig through patients' charts in the middle of the night to find resolution to a problem.

Normally my pager goes off between 30 and 50 times a night. Half of them I can easily answer in front of my computer - order additional pain or anti-nausea medications. The rest of them I have to answer in person - somebody is short of breath, too high or too low blood pressure, somebody is bleeding from their surgery site, somebody else has too low blood sugar, or is confused etc.
I also have a 5th year surgery resident in the hospital - almost a surgeon now. I should consult him on more complicated cases, and all the problems that I've never handled before. But as I mentioned before - I quickly became quite independent, because it's really embarrassing to ask him same thing over and over again :).

The hardest thing for me is to get used to being called "doctor". It's not too bad with the patients. I introduce myself as a doctor and they address me in the same way. It's quite a different story with nurses. It's so awkward when an experienced nurse, who knows 100x more than me about pain management and wound care of amputation site addresses me "excuse me, doc" or "thank you doctor". I hope I'll get used to this at some point.

wtorek, 5 lipca 2011

Dzisiaj będzie o rezydenturze i… nowych godzinach pracy.
Kiedyś zastanawiałam się skąd w ogóle wzięła się ta nazwa „rezydent“. Według jednego z moich profesorów, który robił specjalizację w czasch kiedy mnie nie było jeszcze na świecie, określenie to „mówi samo za siebie“. Kiedy on był rezydentem, nie było ograniczeń czasowych co do godzin pracy, więc jako że owi nieszczęśnicy często spędzali całe dnie w szpitalu, czasem nie mając okazji iść do domu kilka nocy pod rząd, zaczęto nazywać ich „rezydentami szpitala“. Nie wiem czy tak było naprawdę, ale nie da się zaprzeczyć że w porównaniu z tamtymi czasami dzisiejsi rezydenci nie przepracowywują się za bardzo.

Według obecnie obowiązujących zasad limit pracy wynosi 80 godzin na tydzień średnio na przestrzeni 4 tygdodni. Oznacza to że można pracować 85 godzin w jednym tygdoniu i 75 w następnym. Po raz pierwszy ograniczenia godzinowe zostały wprowadzone w stanie New York po tym jak w latach osiemdziesiątych nastolatka Libby Zion zmarła w szpitalu na skutek błędu popełnionego przez przepracowanego rezydenta. Jej ojciec prawnik poświęcił wiele lat na walkę z system i w końcu w 1989 szpitale w Nowym Jorku wprowadziły zasadę „80 godzin“ a od 2003 roku wszystkie szpitale kliniczne również stosują się do tego prawa.

Kiedy jako student trzeciego roku medycyny po raz pierwszy zaczęłam „pracować“ w szpitalu, obowiązywały stare zasady. Oprócz pilnowania się „80 godzin na tydzień“, nie można było być w szpitalu dłużej niż 30 godzin pod rząd – czyli jeśli po normalnym dniu pracy zostawało się na nocny dyżur, trzeba było opuścić szpital następnego dnia przed upływem 30 godzin. Od tego roku, a dokładnie od 1 lipca według najnowszych zasad, stażyści - czyli rezydenci pierwszego roku (włącznie ze mną) nie mogą pracować dłużej niż 16 godzin pod rząd. Zasada 80 godzin nadal obowiązuje, zarówno jak i zasada, że jeden dzień na siedem powinien być wolny od klinicznych obowiązków.

Ja moją rezydenturę rozpoczęłam od miesiąca na dyżurach nocych. Po trzech nockach już mam na swoim koncie 44 godziny! No ale o tym na czym polega moja praca w tym miesiącu i pierwszych wrażeniach z nią związanych napiszę w osobnym poście ☺.

----------------------

Today's entry is going to be about residency and... and new duty hours.
I used to wonder where the name "resident" is coming from. According to one of my professors, who did his residency back in a day before I was even born, the name is "speaking for itself". When he was a resident, there were no limits to the working hours, and it was often the case that folks worked all days in the hospital, often no having an opportunity to go home few nights in a row, and so they were called "hospital residents". I'm not sure if this is a true story, but it can't be denied that comparing to those days, residents today are not too overworked.

According to current rules a resident can't work more than 80 hours per week averaged across 4 weeks. That means that it's OK to work 85 hours one week, and 75 in another. These limits were introduced for the first time in the state of New York, after in the eighties a teenage girl Libby Zion (you can read about it on Wikipedia! How would I survive without it?!) died as a result of an error committed by a tired, overworked resident. Her father, a lawyer, spent years fighting the system and finally in 1989 hospitals in New York introduced the "80 hour rule". In 2003 they were joined by all resident teaching institutions in the country.

As a third year medical student when I first started working on the wards, I had to obey the old rules. Except from respecting the "80 hours rule", one could not stay in the hospital more than 30 hours in a row; that meant that if somebody was staying on-call overnight after a regular work they, they had to leave a hospital the next day before 30 hours went by. Starting this year, precisely on July 1st, according to the newest rules, interns (1st year residents) can't work shifts longer than 16 hours. The 80 hour law still applies, as well as the rule saying that one in every 7 days should be free of clinical duties.

I started my residency with one month of "night float" rotation. After three nights I've already clocked in 44 hours! But what my job is about, and my first impressions of it is going to be a topic for another entry :).