"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

niedziela, 27 marca 2011

Piszę w drodze na moją pięciotygodniową wyprawę do Polski (i nie tylko). Jak wpadłam na pomysł tego wyjazdu, to pięć tygodni wydawało się zaledwie mgnieniem, ale jak przyszło do pakowania walizek i pożegnań, uświadomiłam sobie że to jednak strasznie długo.

Jak przystało na przeciętnego śmiertelnika, zamiast być wierną jednemu przewoźnikowi, starym zwyczajem zakupiłam najtańsze bilety... i w taki oto sposób załapałam się na 7-godzinną przesiadkę w Kopenhadze. Jako że jeszcze tu mnie nie było (oprócz lotniska oczywiście), postanowiłam wykorzystać okazję i zwiedzić trochę miasta.

Nie zrobiłam pracy domowej z Danii i nawet nie znałam za bardzo wartości duńskiej korony. W lotniskowym kantorze wypatrzyłam że 520-550 koron odpowiada wartości $100, więc postaniowiłam wyciągnąć 300 tej zagadkowej gotówki z bankomatu i zobaczyć co z tego wyjdzie. Okazało się że nawet nieźle to oszacowałam, bo sumka wystarczyła na opłacenie przechowani bagażu na lotnisku, śniadania w kawiarence w centrum oraz opłacenie wycieczki „autobusowo-łódkowej“ po mieście. Na metrze i tak tylko akceptowali kartę kredytową, więc dobrze się złożyło.

Muszę przyznać że wyludniona w niedzielny poranek Kopenhaga bardziej przypominała miasto duchów, niż europejską stolicę; ale wraz z rosnącą temperaturą i przygrzewającym słoneczkiem pojawili się na ulicach ludzie. Wydało mi się jednak całkowicie niezrozumiałe że informacja turystyczna w centrum miasta jest nieczynna w niedzielę. Poradziłam sobie jednak z mapką odebraną na lotnisku i… „koniec języka za przewodnika“.

Po około 4 godzinach wróciłam na lotnisko, zjadłam lunch i… już nie mogę doczekać się drzemki w drodze do Warszawy.

----------------------------

I’m writing en route to Poland, or rather my 5-weeks-long trip to Europe. When I first got an idea for this trip, five weeks seemed to be just a blink of an eye, but when it came to packing and good-byes, I realized it’s a really long time. I posted before (in Polish only) that with the beginning of residency approaching, this is my only chance to go back to Poland for a while, and spend some time with family and friends. I found a doc at my school who is involved in a long-term medical education project in Poland, and I arranged I could join him for few weeks; this way I get to go on my trip and get a credit at school at the same time.

Being just a broke student, instead of faithfully using one carrier for all my travel needs, I found the cheapest flight… and this is how I found myself stuck in Copenhagen for 7 hours today. Since I haven’t been to Scandinavia before (except from several previous airport transfers), I’ve decided to take this opportunity and visit the city.

I hadn’t done my Danish homework and when I landed I didn’t have a slightest clue about the value of Danish money… which turned out to be koronas – DKK, not Euros as I originally thought. I noticed at an airport exchange point that 520-550 DKK equals $100; I decided to withdraw 300 of that mysterious currency from an ATM and see how far it would get me. My estimation was surprisingly accurate because that amount paid for storage of my carry-on bags at the airport, a nice breakfast in a downtown café, and a bus/ boat tour of the city. Metro ticket machines only accepted credit cards, so things worked out great.

I have to admit that Copenhagen, totally deserted on this Sunday morning, at first resembled a ghost town rather than a European capital city. But as the temperature climbed and the sun kept shining, more and more people emerged into the streets. I found it surprising, however, that the tourist information center in downtown area was closed on Sunday. I still managed to find my way around with a city map picked up at the airport and… asking around for directions a couple of times.

After about 4 hours or so I got back to the airport, had a decent Thai for lunch and now can’t wait for a nap en route to Warsaw.



Jak to możliwe że tyle ludzi jeździ na rowerach.... jakby nie patrzeć w środku zimy!
How is it possible that so many people bike here in the middle of the winter. It was still below freezing point when the picture was taken.




Pomnik małej syrenki, który jest chyba jednym z najbardziej znanych symboli Kopenhagi.
The Little Mermaid - one of the most known symbols of Copenhagen.




Widoki ze statku wycieczkowego były pierwszorzędne.
The Views from the sightseeing boat were great!!!




Malowniczy kanał Nyhavn, z 17-wiecznymi budynkami i mnóstwem barów i restauracji
Nyhavn - a colorful 17th century waterfront full of great restaurants and pubs.

poniedziałek, 21 marca 2011

Dzisiaj pierwszy dzień wiosny a za oknem leje jak z cebra. Rano obudziło mnie „trzęsienie sypialni“, co po ostantich zajściach w Japoni, napędziło mi trochę stracha. Szybko się jednak okazało się że to mojemu strachliwemu psu nie podobały się grzmoty i błyski za oknem. A swoją drogą, to rzadko się zdarza obudzić przy dźwięku burzy z piorunami!

W tym roku 17 marca mieliśmy podwójną okazję do świętowania – nie tylko Dzień Świętego Patryka, ale również ten wyczekany Match Day (w końcu!).

Ah – co to był za dzień. Emocji nie z tej ziemi! Tuż przed południem większość studentów z roku, oraz sporo kadry zgromadziło się w wynajętym lokalu. Atmosfera taka ciężka że szok – od tej niepewności. Równo w południe jeden z dziekanów zaczął losowo wyczytywać imiona poszczególnych osób i wręczać im koperty z „wyrokiem“ na kolejne kilka lat. Po wyczytaniu około 10 czy 15 imion na sali zrobiła się taka wrzawa, że ja już nic nie słyszałam oprócz podekscytowanych wrzasków, pełnych ulgi westchnień, oklasków. Gdyby nie Mike, to pewnie bym nawet nie wiedziała że mnie wyczytali. Serce mi biło 100 mil na godzinę gdy otwierałam kopertę. A później radość i… ulga nisamowita.



Nie będę musiała przeprowadzać się za daleko – dostałam się na chirurgię do mojego szpitala uniwersyteckiego. Ale jakby nie patrzeć przeprowadzki nie da się uniknąć. 4 lata studiów jakoś dojeżdżałam, ale teraz godziny pracy będą (delikatnie mówiąc) "mało atrakcyjne", więc trzeba się dostosować. Przynajmniej narazie Mike zostanie w domu… na pół etatu, bo jednak ma stamtąd bliżej do pracy. Ale że jego godziny nie są normowane ( a przynajmniej nie za bardzo restrykcyjnie) to będzie mógł mieszkać „i tu i tam“. Ja w miarę możliwości również. Z czasem pewnie sprzedamy dom i przeprowadzimy się do Richmond na dobre, ale narazie wszystko powoli, na spokojnie.
Powoli dociera do mnie że od 16 czerwca zacznę pracę w szpitalu jako lekarz… i tym samym zacznie się moja przygoda z chirurgią.

____________________________________________________________________________________________

I was going to start blogging in English a while ago… but there never was a good enough occasion. Now the moment arrived. And it is not the 1st day of spring.

It just happened that the results of the Match Day have started settling in.
This day March 17th was quite unique – not only did we celebrate St. Patrick’s Day, but finally the long awaited Match Day.

Just before noon my entire class, with family and friends, and good number of school faculty and staff gathered at Richmond Women’s Club to celebrate one of the most important days in our lives. The atmosphere in the room was so heavy from anticipation that one could cut the air with a knife. Exactly at 12 o’clock the dean of student affairs started calling out in a random order people’s names and handing out envelopes containing their „fate“. After 10 or 15 names the room exploded with sounds of happiness, excitement, sighs of relief, ovations. If it hadn’t been for my husband Mike, I wouldn’t have heard my name at all. My heart was racing 100 miles per hours as I was opening my envelope. Shortly immense happiness and huge relief followed. It looks like I won’t be moving far. I matched in general surgery residency at my university hospital. But moving cannot be avoided. After 4 years of daily commute back and forth between Richmond and Fredericksburg, the time has come for me to finally move closer to the hospital. The residency is going to be extremely time consuming and I just have to accept that. For the time being Mike is going to stay at the house and split the time between the two places. Thank God his hours are flexible, and he can afford this „part time“ living arrangement. Ultimately with time we might sell the house and buy a new one in Richmond and move for good, but… let’s take one step at the time.

Slowly the reality is sinking in… on June 16th I’m going to start working as a physician… on June 16th I’m going to embark on my life-long adventure with surgery.

poniedziałek, 14 marca 2011

Niby że się nie stresowałam za bardzo... ale dzisiaj rano trochę jednak miałam niepewności, czekająć do południa na e-mail z wiadomością czy dostałam się do jakiegoś szpitala na chirurgię.
O 11:45 postanowiłam wziąć prysznic... żeby czas szybciej zleciał. Mike twierdzi że biorę najdłuższe prysznice na świecie. Może trochę prawdy w tym jest, bo jakoś nigdy nie mogę się wyrobić, i im bardziej się spieszę, tym dłużej tam siedzę. Wyszłam spod prysznica, a tu jak na złość 11:58!!! Ale okazało się że miałam już e-maila w skrzynce - o 11:57.
Dostałam się! Teraz tylko muszę się uzbroić w cierpliwość do czwartku, żeby zobaczyć gdzie...

środa, 9 marca 2011

Nie ma co jak dobre planowanie! Według mojego tygodniowego planu na jadłospisie na dziś była Boeuf Bourguignon (wołowiona po burgundzku). Zakupy zostały zrobione już wczoraj i w lodówce czekała na przygotowanie chudziutka wołowinka i świeże zioła (już nie mogę doczekać się ziół z własnego ogródka kiedy wszystko będzie na wyciągniecie ręki, a nie kupować po pęczku).

Dzisiaj rano wszystko wyciągnęłam z lodówki żeby doszło do temperatury pokojwej… i doznałam olśnienia – środa popielcowa i… nici z wołowiny. I tak sobie w tym roku wcześnie przypomniałam, bo przez ostantie trzy lata oświecało mnie jak już skończyłam kanapę z boczkiem na śniadanie, albo pizze pepperonii na lunch.

W każdym razie jadłospisu nie zmieniałam. Mąż już miał obiecany super obiadek na dziesiaj. Ja zładłam tylko burgundzią część dania, a wołowinka poczeka do jutra. Podobno odgrzewana smakuje jeszcze lepiej niż od razu po przyrządzeniu.

wtorek, 8 marca 2011


Nasze kulinarne przygody w miniony weekend nie skończyły się na Bostonie. Ja jeszcze nigdy nie byłam w Portland w stanie Maine. Od tych którzy byli, słyszałam że Maine jest bardzo urokliwe ze swoim dzikim i wielu miejscach wciąż dziewiczym wybrzeżem. Niestety jest też dosyć odległe, i jakoś zawsze nam tam było nie po drodze. Skoro jednak już byliśmy w Bostonie to postanowiliśmy się wypuścić na małą wyprawę do Portland – typowo portowo-rybackiego miasta.


W Maine było jeszcze bardziej zimowo niż w Bostonie – nie padał śnieg, ale gdzie niegdzie były jeszcze pozostałe zwały, które sięgały ponad pół metra.


Półaziliśmy sobie po tym dosyć klimatycznym starym mieście, pełnym sklepików z pamiątkami, kafejek i restauracji. Mike wypatrzyl malutką kawiarenkę, która okazała się, ku naszemu zaskoczeniu, serwować najlepszą kawę jaką do tej pory piliśmy w Ameryce. Zamówiliśmy sobie kawę „cortado“; nie słyszałam o takiej nigdy więc przy okazji się trochę oczytałam na temat kawy. Otóż cortado jest popularną wersją espresso w Hiszpanii, Portugalii i krajach Ameryki Połudiowej. W trakcie moich poszukiwań dowiedziałam się że nie ma jednej określonej metody parzenia tej kawy; co kawiarnia to obyczaj. Nasza składała się z dwóch porcji espresso i nieco mniejszej porcji spienionego pół na pół – zwykłego i skondensowanego mleka. Pianka była tak gęsta że barista mógł wykreować w niej małe arcydzieło.



Na kolację wybraliśmy się do dosyć wykwintnej restauracji specjalizującej się w podawaniu organicznych warzyw i owoców, ekologicznie hodowanych zwierząt i tylko lokalnie złowionych ryb. Skusiliśmy się na sześcio-daniowe „Chef’s Blind Tasting Menu“ (menu degustacyjne); nie wiedzieliśmy co będziemy jedli, aż potrawa pojawiła się na stole. Do każdego dnia serwowano również dopasowane przez sommeliera wino. Uczta była nie z tej ziemi!

Amuse-Bouche:
Aby rozbudzić nasze kubki smakowe zaserwowano nam francuskie wino musujące oraz koreańską specjalność, sfermentowaną zupę warzywną „kim chee“ z lokalną małżą i okrasą z wodorostów. Domyślam się że dla wielu sam opis nie brzmi apetycznie, ale zapewniam że to minaturkowe danie, które było serwowane w małym naczyniu wielkość kieliszka, wprowadziło nasze podnibienia w stan całkowitej gotowości.

Danie I:
Na pierwsze danie zaserwowano tatara z flądry, z pikantnym sosem z czerwonej pomarańczy i prażonym ryżem sushi.

Danie II:
Drugie danie składło się z przegrzebka (podobno tak po polsku nazywa się „scallop“) prosto z grilla, w towarzystwie japońskiego sosu tare (z wołowiny i tartych korzennych warzyw) i marynowanego patisona.

Danie III:
Na trzecie podano rozpływającego się w ustach dorsza portlandzkiego w zupie selerowej z dodatkiem morskich ślimaków i wodorostów.

Danie IV:
Czwarte danie nazywało się „prosię na trzy sposoby“ i składało się z pulpeta ze świńskiego policzka w panierce, duszonej polędwicy i chrupiącej łopatki. Wieprzowinka była podana w towarzystwie pianki curry, słodkich ziemniaków i orzeszków ziemnych na kilka sposobów.
Również jako przystawkę cały czas mieliśmy dostęp do ciepłych jeszcze, rozpływających się w ustach maślano-czosnkowych bułeczek.

Ostatnie dwa dnia to desery.
Danie V:
Pierwszy deser to chlebowy pudding (dlatego nigdy nie lubiłam tłumaczenia słowa „pudding“ jako „budyń“, bo danie to nie ma nic wspólnego z budyniem) – zrobiony ze słódkich prażonych grzanek podanych w zalewie mleczno-bakaliowej.

Danie VI:
A na zakończenie podano sorebt ananasowy na słodko, z kwaśną pianką ananasową i z ciepłym jeszcze herbatnikiem z orzechów macadamia.

Dawno już nie mieliśmy takiej uczty. Nie napisałam za wiele o winach. Generalnie my z Mikiem jesteśmy fanami czerwonych win; jeśli białe to deserowe. Jako że nasz obiad w większości składał się z owoców morza, to towarzyszące im wina były białe – ale jak najbardziej pierwszorzędne. Taki posiłek z dopasowanymi winami jest dobrą okazją na poszerzenie horyzontów, bo w przeciwnym razie byśmy pewnie zamówili butelkę czerwonego wina francuskiego. A tak dowiedziałam się że jestem fanką białego wina portugalskiego ☺.

poniedziałek, 7 marca 2011

Całkiem nieoczekiwanie i w ostatniej chwili w miniony weekend zorganizowaliśmy sobie małe wakacje w Bostonie. Mika kask hokejowy już się bardzo wysłużył, a nauczony kilkukrotnym doświadczeniem wstrząśnienia mózgu, postanowił kupić sobie nowy – tym razem robiony na miarę. Za poleceniem kilku znajomych ryzykantów (czytaj: bramkarzy hokejowych), postanowił skorzystać z usługi pewnego "dżentelmena" spod Bostonu. No a skoro Mike jeszcze nigdy nie był w Beantown („fasolowym mieście“ - nie wiem czemu cały czas ten przydomek się utrzymuje, skoro bostońska fasola odeszła do lamusa a miasto bardzej słynie z zupy małżowej (clam chowder) i ogromnej społeczności Irlandziej niż potraw z fasoli), to postanowiliśmy, oprócz zamówienia kasku, zrobić sobie z tego długi weekend.


W Bostonie jeszcze zima na całego. Po śniegu już prawie śladu nie zostało, ale temperatury jeszcze są na granicy zera (co pewnie nie robi większego wrażenia na czytelnikach z Polski, w której na wiosnę się jeszcze nie zanosi). W połączeniu z niemałym wiatrem, trochę się wyziębiliśmy. Oprócz odwiedzenia typowych bostońskich punktów historycznych

(jak Old State House gdzie, który uważany jest za kolebkę rewolucji która doprowadziła do niepodległości Ameryki w XVIII w.)

i turystycznych (jak Boston Commons Park czy port) oraz całej masy pubów irlandzkich, objadaliśmy się niemiłosiernie.



Ja po raz pierwszy od mojego pierwszego kalifornijskiego doświadczenia z zupą małżową ponad 8 lat temu, skusiłam się na ponowną degustację tego specjału i… było całkiem pyszne! Nie skończyło się na jednej porcji. Na kolacje chodziliśmy do dzielnicy North End, która od pokoleń jest zamieszkana przez Włochów i… na pare godzin przenosiliśmy się do przepysznej, pachnącej pomidorami i czerwonym winem, tętniącej życiem nawet późno w nocy, i rozbrzmiewającej skrzypkami Małej Italii. Jedzenie było pierwszorzędne.

Największą furorę zrobiła jednak typowa włoska cukiernia – Mike’s Pastry, która wydawała się pękać w szwach bez względu na porę dnia (czy nocy). Podczas naszego weekendowego pobytu odwiedziliśmy to zgubne miejsce trzy razy, i nawet zabraliśmy sobie słodki prowiant na drogę!