"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

środa, 13 lutego 2013


Jako że dzisiaj popielec i koniec ze słodyczami na kilka najbliższych tygodni, pomyślałam sobie że przynajmniej ten post będzie na słodko.

W grudniu moje życie było dosyć monotonne, szare, smutne... Do tego stopnia że musiałam coś zrobić "innego", żeby zapomieć chociaż na chwilę o nocnej zmianie, spaniu w ciągu dnia, i zbliżających się świętach "nieświętach" (bo jak w Ameryce, bez rodziny to nie święta - ale o tym innym razem). Tak więc na początku grudnia zapisałam się na warsztat fotograficzny...umiejętności z którego jeszcze nie miałam okazji za bardzo wypróbować bo moją lustrzankę wkrótce po warsztatach wysłałam do Nikona na generalne czyszczenie. W połowie miesiąca natomiast wybrałam się z kolożanką na kurs wypieku makaronek... bo chodziły za mną od naszego pobytu w Paryżu, a z moimi lewymi rękami do słodkości, nie miałam odwagi się do nich zabrać.

W Paryskich kafejkach makaroniki można znaleźć we wszystkich kolorach tęczy i smakach. Są delikatne, subtelne, chrupiące na zewnątrz i mięciutkie/ wręcz nieco żujące w środku,  rozpływające się w ustach... i muszą być świeże, bo inaczej tracą na niesamowitości; zdecydowanie jeden z najbardziej satysfakcjonujących deserów jakie kiedykolwiek kosztowałam

Styczeń był niesamowicie zapracowany; z różnych względów tylko dwa wolne dni mi się trafilły. Tak więc jak już w końcu miałam wolny weekend w zwszłym tygodniu, to postanowiłam zabrać się do roboty i wystawić na próbę swoje umiejętności cukiernicze.

Trochę porwałam się z motyką na słońce. Nie zredukowałam ilości składników i piekłam z pełnego przepisu na około 30-40 makaronek. Zamiast zdecydować się na jeden smak to... zrobiłam trzy różne. Około ośmiu godzin później... nagroda niesamowita, kubki smakowe w pełni usatysfakcjonowane, komplementów co niemiara... ale wysiłek fizyczny zdecydowanie za wielki. Bez wątpienia jednak makaroniki będę robiła w przjyszłości... tylko już nie tak masowo, i po jednym lub dwóch smakach na raz.

Tym razem zrobiłam makaroniki z orzechów włoskich z nadzieniem ze słonego karmelu (to te beżowe), makaronka o pięciu smakach chińskich z kremem piernikowo-imbirowym (to te różowe) oraz pomarańczowe z czekoladowym kremem ganache o posmaku herbaty Earl Grey. Ten krem piernikowy był zdecydowanie najtrudniejszy... aż trzy razy go robiłam i był albo za rzadki, albo grudowaty, i M. biegał do sklepu po nowy termometr do wypieków cukierniczych i po jajka...bo skończyły mi się składniki.

Nie mogę się doczekać na okres po-Wielkanocny... wtedy zabiorę się od nowa za wypiek makaronek.

----------------------------------------------------------------

Since it's Ash Wednesday today, and I'm giving up sweets for the next few weeks... I'm going to write a sweet post.

December was quite a sad and boring. In fact it was so stagnant that I had to do something "different" to forget about my night shifts, day time sleeping and fast approaching Christmas "non-Christmas" ("non-Christmas" because it's in America, with no family - but it's a topic for a separate post). And so, at the beginning of December, I signed up for a photography workshop. I still didn't have an opportunity to put into practice all my skills learned at that workshop, because shortly afterwards I ended up sending my digital SLR camera to Nikon for fundamental cleaning service. Later on in the month, with a friend of mine, I took a cooking class on how to bake macaroons... I was dreaming about macaroon ever since we went to Paris last year, but with my total ignorance and a long record of 'non-success' when it comes to baking, I was rather reluctant to attempt making these wonderful sweet treats.

Paris cafes and bakeries are full of macaroons in all flavors and colors. They are delicate, subtle, crunch on the outside and chewy on the inside, melting in your mouth... they have to be fresh, or forget about the "incredible factor"; it's undoubtedly one of the most amazing deserts I have ever tasted.

January was quite busy for me as well; because of various reasons I ended up having only two days off. So when last week, I finally ended up with a free weekend, I decided to test my baking skills .

As it's often the case with me...like a fool I rushed  in where angels fear to tread. Instead of reducing the quantity of ingredients and choosing one or two kinds of flavors, I ended up baking full portion (30-40 cookies) in three different flavors. About eight hours later, I got my great reward - fully satisfied taste buds and tons of complements from friends... but I'm not sure if it was all worth the physical effort and exhaustion. In the future, for sure, I'm not going to undertake this mass project... I'm going to make half portions and in one or two flavors at the time.

I made hazelnut macaroons with salty caramel filling (the beige ones), Chinese five-spice macaroons with gingerbread buttercream filling (the pink ones) and orange macaroons with Earl Gray flavored chocolate ganache filling. The gingerbread buttercream was definitely most challenging of all... I ended up making it three times. Once it was too runny, the second time too grainy. M. had to run to the stores a couple of times - first to buy a new confectioner thermometer, second to get some more eggs, since I was wasteful and totally ran out of ingredients.

Can't wait for Easter and more macaroons!








czwartek, 31 stycznia 2013


Witam wszystkich w Nowym Roku! Na powitanie będzie post pokaźnych rozmiarów, żeby nadrobić trochę to długawe milczenie. Styczeń miałam strasznie zabiegany. Tylko dwa dni wolne – pierwszy i trzynasty. Tak wyszło, bo jedna dziewczyna z mojego odziału jest na macierzyńskim i ciężko wypełnić grafik w weekendy… stąd ten pracoholizm.

Jestem na transplantologii. I w zeszły weekend miałam niesamowite przeżycie. Poleciałam helikopterem do szpitala w innym mieście, aby pobrać wątrąbę do przeszczepu dla jednego z naszych pacjentów.

Co za doświadczenie! Po raz pierwszy w życiu byłam w helikopterze. Super sprawa. Ale chyba nie jest zaskoczeniem, że miałam bardziej ekscytujące przeżycia tego dnia, niż pierwszy lot helikopterem.

Trudno sobie wyobrazić jak łatwo i sprawnie wszystko się odbyło.

Odlot był wyznaczony na 15:00. Tak więc tuż przed 15:00 , poszłam razem z moim “fellow” (tak nazywa się lekarz który robi specjalizację drugiego stopnia – w tym przypadku transplantologii) do dyżurki w naszym szpitalu i powiedzieliśmy że oczekujemy na lot o 15:00. Zostaliśmy przeeskortowani przez oficera na dach głownego budnynku gdzie znajduje się lądowisko helikopterów. Helikopter już czekał, i bez zbędnych ceremoniałów (sprawdzania dokumentów czy plecaka) zajęliśmy nasze miejsca i 30 minut później byliśmy w szpitalu w mieście oddalonym o 93 mile (150km).

Po wylądowaniu weszliśmy do głównego budynku szpitalnego, zapytaliśmy w portierce o blok operacyjny. Skierowano nas we właściwe miejsce. Wchodząc do bloku operacyjnego oznajmiliśmy że przyjechaliśmy po wątrobę… Pani sekretarka pokazała nam szatnie, gdzie musieliśmy przebrać się w “scruby” tego szpitala…. i znowu – nikt nas nawet nie zapytał o imię. 

W końcu dotarliśmy na sale operacyjną. Właśnie przywieźli dawcę – 47-letniego mężczyznę po wylewie. Oprócz nas, anestezjologów i instrumentariuszy, w sali byli chirurdzy z innego szpitala po płuca, oraz dwóch gości z UNOS (United Network for Organ Sharing – organizanicja trzymająca pieczę nad dystrybucją organów). Jako że pacjent już był uśpiony i zaintubowany, zajęło tylko chwilę żeby przygotować pacjenta i samych siebie do zabiegu.

Operacja zaczęła się około 16:00. Chirurdzy od płuc otworzyli klatkę piersiową, a my zajęliśmy się brzuchem. Odkrycie organów zajmuje zazwyczaj około 20-30 minut. Tuż po tym jak rozpoczęliśmy operację, na salę operacyjną wszedł inny chirurg z naszego szpitala, który przyjechał po serce. Właśnie wtedy wątroba była dobrze widoczna i… kolor nie wyglądał zbyt obiecująco. Postanowiliśmy wysłać mały wycinek wątroby do labolatorium na badanie. Wkrótce potem chirudzy płucni zdecydowali że te płuca nie będą odpowiednie dla ich pacjenta… I w tym momencie zaczęło się prawdziwe szaleństwo.

Jeden z pracowinków UNOS zalogował się bazy danych z listą oczekujących na transplant płuc i zaczął dzwonić do kolejnych szpitali z ofertą płuc. Prace w klatce piersiowej tymczasowo ustały, bo trzeba było znaleźć odbiorcę. Laboratorium zadzwoniło z wynikami w ciągu 30 minut – wątroba miała troche mikroskopijnych zmian… wyglądały one na tyle podejrzanie, że zdecydowaliśmy że nie weźmiemy tej wątroby dla naszego pacjenta.

I tu sprawy skomplikowały się jeszcze bardziej. Drugi gość z UNOS zalogował się do drugiego komputera i zaczął wydzwaniać do szpitali z pacjentami na liście oczekujących na wątrobę.  Istny rozgardiasz… jak na giełdzie papierów wartościowych.

W międzyczasie znaleźli się chętni na płuca!... w Nowym Yorku. I tu się pojawił nowy problem. W naszym szpitalu pacjent oczekujący na transplant serca był już na sali operacyjnej, uśpiony i… w trakcie operacji… tak więc nie było mowy żeby czekać na chirurgów z Nowego Yorku żeby przyjechali i wzięli płuca. Na szczęście chirurdzy płucni obecni na sali operacyjnej zaoferowali, że wyjmą płuca dla nich i przygotują odpowiednio do transportu. W tym momencie pracownik UNOS #1 zaczął szukać lotu czarterowego, który dostarczyłby te płuca na czas do Nowego Yorku… a pracownik #2 cały czas usiłował znaleźć chętnych na wątrobę. Jako że wydobycie wątroby zajmuje ponad godzinę, my kontynuowaliśmy naszą część zabiegu nie zwracając uwagi na całe to zamieszanie. Wiedzieliśmy że do czasu gdy wydobędziemy wątrobę z brzucha, znajdzie się  na nią chętny.

Kiedy znalazł się nowy odbiorca płuc, chirudzy płucni i sercowy zabrali się do roboty. Umieściliśmy specjalne kroplówki w szyi pacjenta oraz w pachwinach. Dopływ krwi do głowy i do nóg zosał odcięty i zaczęliśmy przetaczać płyn konserwujący do potrzebnych organów (serca, płuc, i organów brzusznych). Kiedy przetoczyliśmy ponad 10 litrów, oraz wypełniliśmy klatkę piersiową i brzuch 10 litrami suchego lodu, upuściliśmy cała krew z cyrkulacji  pacjenta.

Następnie chirurg sercowy wyjął serce… zajęło mu to może 5 minut. Włożył serce do przenośniej lodówki/ pudełka, pożegnał się ze wszystkimi i ruszył w drogę, gdyż jego pacjent już był prawie gotowy na to serce.

Podczas gdy my cały czas pracowaliśmy nad wątrobą, chirurdzy płucni zajęli się usuwaniem płuc. Zajęło im to około 30-40 minut. Gdy płuca zostały wyjętę z klatki piersowej, anestezjolog opuścił sale operacyjną bo… już nie było dla niego zajęcia. Wszystko co zostało w pacjencie, to zamrożony brzuch, oraz opakowanie ze skóry i kości.

Właśnie wtedy dowiedzieliśmy się że nie było chętnych na wątrobę. Tak więc nie skończyliśmy usuwnia wątroby, tylko skupiliśmy się na nerkach. Wydobycie nerek zajęło nam około 30 minut.  W tym czasie jeden z pracowników UNOS powiadomił nasz helikoter że będziemy gotowi za niedługo. Nerki po usunięciu z ciała dawcy mogą być podłączone do specjalnej pompy na której mogą przetrwać ~ 24 godziny albo dłużej.  Nerki ostatecznie zostały wysłane do dwóch lokalnych szpitali.

Zanim opuściliśmy sale operacyjną z pustymi rękami, popatrzyłam na tego pacjenta, jego pustą klatkę piersiową i pusty brzuch (z wyjątkiem zamrożonych jelit)… i ogrom sytuacji był oszałamiający. Pomyślałam sobie o nas jak o barbażyńcach którzy przyszli i wzięli wszystko co było do wzięcia.
Wyszliśmy ze szpitala w ciemną noc, całkowicie niezauważeni przez nikogo… a 45 minut później brałam prysznic w moim mieszkaniu, jakby nigdy nic się nie stało.

Niesamowite.

----------------------------------------------------------------------

Jestem na transplantologii. I w zeszły weekend miałam niesamowite przeżycie. Poleciałam helikopterem do szpitala w innym mieście, aby pobrać wątrąbę do przeszczepu dla jednego z naszych pacjentów.

Welcome everybody in 2013! This is going to be quite a lengthy post… to make up for the silence. January has been busy. I only had two days off – the 1st and the 13th. One girl from work is on maternity leave, so there is fewer people to fill in weekend call schedule – hence this crazy workaholism.

I’m on transplant surgery this month. I had an amazing experience a couple of weeks ago. I got to fly on a helicopter to another town to harvest a liver for one of our patients.

What an experience! First of all, I had never been on a helicopter before. It was fun - but definitely not the most amazing thing of the day.

It's just mind boggling how smooth things went.

The flight was scheduled at 3 pm. We went to the security office in my hospital at 2:45 and we said we had a helicopter ordered for 3. They escorted us to the roof where a helicopter was waiting for us on a helipad... they opened the door and let us onboard ("us" meaning a transplant surgery fellow - somebody who finished 5 years of general surgical residency and now trains to be a transplant surgeon). They didn't even check who we were or what we were carrying in our backpacks. The flight was about 30 minutes long. We landed in the city 90 miles away. We walked into the hospital and asked a security officer for the ORs. They showed us the way.  At the OR front desk we annouced we came for the liver... they let us into the lockers so we could change into hospital scrubs (again without asking for names). We went into the operating room. They were just bringing in the donor - 47 year old guy after a stroke.

Except from us there were two lung surgeons from another hospital to harvest the lungs, and two guys from UNOS (United Network for Organ Sharing). The patient was already sedated and intubated, so all that was left to do was to sterilely prep and drape the patient and we had to scrub.

We started the surgery. The lung surgeons opened the chest, and we opened the belly. It usually takes about 20-30 minutes or so to expose the organs. Shortly after we started, a heart surgeon from my hospital arrived, since the heart was going to our hospital as well.

At that point we could already see the liver, and its color was a little bit off; so we took a small tissue biopsy and sent it into the lab for analysis. The lung guys kept doing their job to expose the lungs. At some point they decided that they didn’t want the lungs, because they wouldn't be good match for their patient.

And the craziness began...One of the UNOS guys logged into a computer, pulled out the lung recipients' list and started calling medical centers down the list to ask if they wanted the lungs. Meanwhile we were still working on the liver. Then the lab called with the results of the biopsy... the liver had some microscopic degeneration, and we decided not to take it.

That's where the things got even more complicated... The second UNOS guy started working on another computer and calling medical centers down the liver list to see if they wanted the liver.

Meanwhile the lungs got placed in a hospital in New York... But the problem was that that my hospital already had a recipient for the heart in the operating room, with opened chest and surgeons working on him to take the heart out.... so we really couldn't wait for the guys from New York to arrive to take their lungs. Thankfully the lung surgeons already present in the OR volunteered to harvest the lungs for them.

So the UNOS guy #1 started working on chartering a flight that would deliver these lungs to their destination in a timely manner. The other guys was still making phone calls and trying to place the liver. It takes over an hour to take the liver out, so we decided to proceed with the surgery, and hoped that by the time we tookk the liver out, somebody would like it.

Afer the lungs got placed we decided to proceed with the surgery. At that time we put special IVs into the donor's neck and very low in the belly (below kidneys), and we cut off the circulation to the head and legs, and started infusing organ preservative into the middle body (only to heart, lungs and belly organs). We also dumped about 3 gallons of dry ice into the chest and abdomen, and after IVs were done infusing - probably 3-4 gallons worth of preservatives, we drained all the blood from the organs.

Next... the heart surgeon pulled the heart out - it took him about 5 minutes. He put the heart into a cooler, shook everybody's hands, and left to catch his helicopter back to our hospital, since his patient was almost ready at that point for his new heart.

The lung guys started on the lungs, while we were still working on the liver. It took them about 40 minutes. Once the lungs were out, we told anesthesiology that their job was done, and they could leave the OR.... all that was left was frozen abdomen and the cage of skin and bones. Then we learned that nobody wanted the liver.  So we just abandoned the liver harvest in the middle and moved down to kidneys.

We harvested the kidneys over the next 30 minutes... (at that point we told the UNOS people to notify our helicopter pilot that we'd be ready soon). It took us another half an hour to prepare the kidney for pumping (kidneys can survive on a pump for ~ 24 hours of longer. The kidneys ended up going to two local hospitals.

Before we left empty handed, I looked at the donor and it hit me... empty thorax and empty abdomen… with the exception of cold, frozen bowel.  And I thought for a moment how barbarian of us was to treat somebody like that.

And after that we walked out of the hospital into the darkness - unnoticed by anybody... About 45 minutes later I was in my apartment, as if nothing ever happened...

Weird