"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

sobota, 28 listopada 2009

Od kilku tygodniu jesteśmy właścicielami dwóch koni wyścigowych; a ściślej mówiąc, na spółkę z dobrymi znajomymi posiadamy 20% udziałów. Mam nadzieję że kiedyś w przyszłości będę miała własnego (tak na 100%) konia, a tymczasem muszę się zadowolić tymi. Konie mieszkają w stajniach przy torze wyścigowym w Charlestown w West Virginii, około 2 godziny od nas. Dopiero wczoraj przy okazji długiego weekendu miałam czas żeby je poznać. Zdjęcia nie są najlepszej jakości, bo robione telefonem.

To jest Clear View Heights – jest dosyć obiecującym „wyścigowcem“.




A to jest Palm Crescent – szuka smakołyków w mojej torebce. Nie jest najbardziej atletycznym koniem, ale jest za to bardzo milusiński!

czwartek, 26 listopada 2009

W czasie moich pięciu tygodni na internie doświadczyłam sporo smutku, żalu, łez, współczucia; opiekowałam się 53 letnim pacjentem z marskością i rakiem wątroby, ogromnym wodobrzuszem i zaawansowaną niewydolnością nerek; 73 letnim mężczyzną z rakiem prostaty z rozległymi przerzutami do kości, niewydolnością serca i migotaniem przedsionków, który podczas pobytu w szpitalu był cakowicie zależny od pielegniarek, a w domu (zupełnie nie wiem jak) opiekował się swoją niepełnosprawną żoną; nasz zespół zajmował się 44 letnim mężczyzną, którego życie w ciągu miesiąca zmieniło się diametralnie – na początku października był zdrowym kierowcą tirów, a w listopadzie przykuty do łożka z rakiem jelita grubego z przerzutami do wątroby i kości, z patologicznymi złamaniami obu kości udowych, po dwóch chemiach i skomplikowanych operacjach ortopedycznych.
Mogłabym tak wyliczać bez końca. Najbardziej jedak poruszyła mnie jedna z moich pacjentek w przychodni geriatrycznej – 68-letnia J. z zaawansowaną chorobą Alzheimera, tańcząca roślina, całkowicie odcięta od otaczającego ją świata. Do lekarza przyszła w towarzystwie męża, który od ponad 6 lat powoli tracił kontakt ze swoją żoną – niedgyś utalentowaną tancerką, a teraz wychudzoną kobietą z pustymi oczami i niemymi ustami, która utknęła kilkadziesiąt lat temu, bezustannie przestępując z nogi na nogę, kołysząc biodrami…

W tegoroczne święto dziękczynienia jestem wdzięczna za kolejny rok w zdrowiu; za to że nikt z moich najbliższych nie doświaczył tego bólu, z któym na codzień spotykam się w szpitalu; za te nieprzespane noce, nie obejrzane filmy, nie przeczytane książki, nie odpisane maile i za ludzi, których spotykam i na których uczę się bycia lekarzem; i za cierpliwego, kochającego męża; i za nieposkromione psy dzięki którym pomimo deszczu i nocy doświadczam chociaż kilka chłystów świeżego powietrza; i za indyka w piekarniku; i za 30 dni które jeszcze mnie dzielą od wyjazdu do Polski…

wtorek, 24 listopada 2009

Wygląda na to że Ameryka całkowicie postanowiła ominąć święto dziękczynienia w tym roku i tuż po Halloween poddać się całkowicie bożonarodzeniowemu nastrojowi! Już od początku listopada w sklepach zrobiło się czerwono-zielono, choinkowo i… kolędowo! Wczoraj wyprowadzając psy na spacer zobaczyłam że w jednym domu na naszym osiedlu nie tylko świąteczne sopekli wiszą na dachu, ale i choinka jest ubrana w jednym z okien! I tak sobie myślę że musi być trudno w tym okresie w Ameryce nie być chrześcijaninem. Do świąt jeszcze ponad miesiąc, a ja już nie mogę słuchać kolęd w radiu i w sklepach… a przecież jakby nie patrzeć połowa ludzi w tym kraju nie świętuje Bożego Narodzenia w ogóle!!!

niedziela, 15 listopada 2009

Można przyzwyczaić się do wielu rzeczy… do wstawania o 4:30 rano; do bycia pierwszym klientem w Starbucksie tuż po otwarciu o 5:30 (choć zdarzyło się i tak że musiałam być w szpitalu wcześniej i trzeba było obyć się bez kawy); do tego że całe dnie mijają i nie widzę słońca (chociaż od przestawienia zegarków dwa tygdonie temu widzę pierwsze promyki zanim znikam w ścianach szpitala); do tylko trzech wolnych dni w ciągu miesiąca; do tego że „wczoraj“, „dzisiaj“ i „jutro“ czasem nic nie znaczą, bo wstaję tego samego dnia co kładę się spać; do dni kiedy nie widzę twarzy mężczyzny który spi obok mnie bo wykradam się z sypialni kiedy on przewraca się na drugi bok, i spię kiedy on wraca do domu po późnej grze hokeja; do tego że mrożona kanapka „peanut and jelly“ smakuje jak filet mignon w pięciogwiazdkowej restauracji, bo nie ma czasu pomiędzy pacjentami na nic bardziej wyrafinowanego…

Są jednak rzeczy do których trudno przywyknąć… do wpisów w kartach pacjentów długością dorównywujących nowelkom Sienkiewicza; do czekania na wyniki badań krwi, albo jednego z 50 różnych testów kardiologicznych zanim ma się blade pojęcie co dolega danej osobie; do obchodów które czasem trwają wystarczająco długo że trzeba zrobić przerwę na lunch pomiędzy pacjentami; do pacjentów którym można tłumaczyć „jak grochem o ścianę“ że morfina jest pomocna przy zapaleniu trzustki, ale tylko do następnego upicia się do nieprzytomności;

Wygląda więc na to że internisty ze mnie nie będzie.

wtorek, 3 listopada 2009

Skończyłam ginekologię i położnictwo… i było bosko!

Do szkoły medycznej szłam bez żadnych uprzedzeń, być może potencjalnie bardziej nastawiona na anastezjologię niż na pozostałe kierunki, ale generalnie otwarta na wszystko… z wyjątkiem ginekologii!!! Dużo było ku temu powodów ale przede wszystkim że ginekolog zawsze wydawał mi się… takim „dentystą od pochwy“ ☺… no bo jak inaczej nazwać lekarza, który cały dzień zagląda kobietom między nogi i pobiera próbki cytologiczne?

W zeszłym roku podczas kursu „Zdrowie kobiety“ moje stereotypy zostały wystawione na próbę i … okazało się że to był mój ulobiony przedmiot! Bardzo wyczekiwałam tegorocznych praktyk, ale w głębi chyba miałam nadzieję że nie będzie mi się podobało na tyle żeby zrezygnować z planów anestezjologicznych. Podobało mi się jednak bardziej niż oczekiwałam. Okazało się że więcej czasu spędziłam na porodówce albo na sali operacyjnej niż w przychodni; a i w przychodni było całkiem interesująco, bez nadmiaru cytologii! W sumie asystowałam przy 3 cesarkach, 8 porodach (własnoręcznie urodziłam 8 łożysk!), uczestniczyłam w wielu operacjach małych i dużych, otwartych, laparoskopowych, z użyciem robota… i zupełnie wyobrażam sobie siebie w tej roli. Anestezjologia jeszcze nie skreślona z listy potencjalnych karier… ale na pewno nie będe się przy niej upierała. Jedyne co mnie maratwi w ginekologii to… nadmiar kobiet! Nie chodzi o pacjentów (bo to jest raczej zrozumiałe), ale o totalną dominację tego zawodu przez kobiety z nadzwyczaj wygórowanym Ego! Ilość estrogenu jest oszałamiająca i mam nadzieję że jeśli zdecyduję się na tę specjalizację to jakoś sobie poradzę z tym fantem.