"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

wtorek, 9 grudnia 2008

„Medical Student Syndrome“ czy fakt?

Właśnie jestem w trakcie patologii układu oddechowego. Na początku myślałam że za bardzo się wczułam w swoją rolę, albo udzieliła mi się najbardziej pospolita przypadłość studentów medyczynych i zaczęłam być uosobieniem symtomów, o których się uczę. Ale „gil do pasa“, zimno na górnej wardze i szumy oskrzelowe (co prawda samo zdiagnozowane) raczej wykluczają taką możliwość. Tak więc chyba jednak dopadło mnie jakieś choróbsko… pierwszy raz od 4 lat! Mam nadzieję że wykuruję się przed przyszłym tygodniem.

Święta już tuż tuż. W domu u nas robi się coraz bardziej nastrojowo – wyczyściliśmy kominek i po raz pierwszy w tym roku odpaliliśmy go w zeszły weekend – tak żeby upewnić się przed przybyciem gości że wszystko jest w porządku. Prezenty już zakupione i popakowane! Udekorowaliśmy już dom na zewnątrz… nie do końca tak jak chciałam, bo okazało się że drabina kosztuje ponad $250, a bez drabiny ani rusz; tak więc skończyło się na dekoracji nie wymagającej prac wysokościowych. Najwyżej „awansujemy“ z wystrojem w przyszłym roku, jak będzie mniej wydatków świątecznych. Załączyłabym jakieś zdjęcia, ale poczekam do następnego postu, po przylocie rodziców i Gosi, bo jak zobaczą zdjęcia to już nie będzie efektu ☺.

Choinki jeszcze nie mamy. Trochę dlatego że długo nie mogliśmy się zdecydować czy żywą czy sztuczną. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się że ładnej żywej nie da się znaleźć poniżej $100! Chyba całkowicie zgłupieli Ci ludzie! Sztuczna wg moich informacji nie dość że droższa (chociaż to jednorazowy wydatek), to jeszcze mniej ekologiczna (już wolę nie wnikać z jakiego świństwa jest zrobiona). Poza tym ja uważam że choinkę powinno się ubrać jak już wszystko inne jest gotowe – czyli na dzień lub dwa przed wigilią. Mój mąż natomiast, całkowicie zdominowany ogólnym trendem uważa że powinniśmy byli ubrać choinkę już w „podziękczynny weekend“ (czyli na miesiąc przed Bożym Narodzeniem!!!). Już i tak dosyć długo udało mi się go odwodzić od tego pomysłu – ciekawe na ile jeszcze wystarczy mi zacięcia do „nieubierania“ tej choinki?

niedziela, 30 listopada 2008

I po listopadzie!

Teraz to już mi tylko jedno w głowie: za nie całe trzy tygodnie w końcu przylecą rodzice i Gosia! To będą najlepsze święta od wielu lat… a może nawet najlepsze (i koniec kropka)?! No bo po raz pierwszy w będziemy mieli z Mikiem w czasie swiąt rodzinę u nas, po raz pierwszy będziemy mieć rodzinę w tym domu, po raz pierwszy będziemy miec… dwie rodziny w tym domu ;). I o dziwo – udało mi się mojego męża namówic na żywą choinkę, tak więc po raz pierwszy będziemy mieli prawdziwe, pachnące lasem drzewko w domu… zakładając że coś mu się nie odwidzi do tego czasu… bo z mężami to nigdy nic nie wiadomo.
No i tym razem to ja będę panią domu, tak więc będę mogła przygotować wszystko wg swojego gustu, smaku i upodobania. Gosia i mama mi pomogą, ale ostatnie słowo będzie należeć do mnie. No i w końcu Mika rodzice zobaczą na czym polega prawdziwa Polska wigilia!
Prezenty pokupowane… dla wszystkich z wyjątkiem mnie; jakoś nie mogę się zdecydować co chcę. Już nawet kupiłam skarpety świąteczne z imionami wszystkich gości – jak tylko je dostarczną to udekoruję kominek – może jakoś szybciej mi zlecą te dni oczekiwania!

piątek, 31 października 2008

Sprawozdanie październikowe

Jejku – już mnie tu nie było 6 tygodni! Postaram się nadrobić w wielkim skrócie
- no więc telefonu jednak nie udało się wskrzesić. Podziałał przez dwa tygodnie i padł na dobre. W końcu i tak musiałam kupić nowy;
- w zeszłym tygodniu stuknęło nam 5 lat… nawet udało mi nam się wywrwać na weekend z tej okazji… do Nashville, Tennessee, które okazało się bardzo zabawnym i klimatycznym miejscem. A raczej mi sie udało wywrwać na weekend, bo Mike by tam wybył czy tak, czy siak… bo akurat miał tam podróż służbową;
- w ogóle ten mój mąż się strasznie ostatnio zrobił ‚biznesmeński‘… więcej go nie ma w domu niż jest. W pierwszej połowie miesiąca nie było go przez tydzień, a teraz znowu wybył… i to aż na dwa tygodnie. A ja tutaj siedzę i… płacę za zaległości w szkole, które mi się nazbierały w ciągu mojej dwudniowej nieobecności w zeszłym tygodniu;
- zostaliśmy włascicielami nowego autka… a raczej Mike został, bo jego wyjeżdżony poczciwy Hyundai w końcu się zbuntował;
- miałam małą kolizję drogową - straciłam lusterko w samochodzie… i ja i samochód w który jakimiś dziwnym trafem wjechałam.
- zaliczyłam nefrologię, a teraz zgłębiam tajniki onkologii i hematologii
No to chyba narazie tyle w wielkim skrócie. Postaram się być bardziej na czasie z posotwaniem, ale to nie zawsze tak wychodzi.

wtorek, 16 września 2008

rezurekcja telefoniczna

No więc w piątek przytrafiło mi się coś co myślałam że nie zdarza się w prawdziwym życiu… tylko na przykład w głupawych reklamach. Włożyłam telfon do tylnej kieszeni dżinsów i na śmierć o nim zapomniałam. Sam mi o sobie przypomniał jak usłyszałam plusk wody w toalecie! Od razu popędziłam do komputera i ‚zgooglowałam‘ mnóstwo przepisów na odratowanie mokrego iphona! Chyba najbarziej jednoznaczną poradą było umieszczenie telefonu w szczelnym pojemniku z ryżem. Tak też zrobiłam i... niestety po dwóch dniach telefon nawet nie mrugnął i nie wydał żadnego dźwięku. Tak więc w niedzielę stałam sie właścicielką nowego iPhone 3G…. po to tylko żeby po powrocie do domu odkryć że mój stary telefon jednak zaczął działać. Tak więc w poniedziałek poczłapałam do sklep oddać nowo-zakupiony telefon i… mój stary się wtedy zadeklarował że działa… ale tak jak jemu się podoba ;). Miejmy nadzieję że jeszcze jak trochę sie osuszy to powróci do normalci ;).
No a tak poza tym to tylko chciałam się podzielić że w końcu po… prawie pięciu latach od ślubu w końcu dostałam permamentna zieloną kartę! Czas najwyższy… chociaż biorąc pod uwagę balagan panujący w urzędzie emigracyjnym to chyba powinnam być wdzięczna że przyszła po pięcu latach… i że w ogole przyszła.

niedziela, 7 września 2008

Co?! Już wrzesień?!

Kurcze! Nawet nie wiem kiedy ten czas tak ucieka! Nauki w tym roku nieporównywalnie więcej niż w zeszłym. Mika często nie ma – delegacja za delegacją, no ale nie narzekam, przynajmniej jest okazja do nauki. Znowu zaczęłam dojeżdżać do szkoły z wsółpasażerami; trzy tygodnie temu znalazła moje ogłoszenie na internecie dziewczyna, która dojeżdża do pracy do Richmond (jest mikrobiologiem), a w zeszłym tygodniu chłopak, który robi podyplomówkę na mojej uczelni, i chce zdawać na medycynę w bliższej bądź dalszej przyszłości… Jak widać dobraliśmy się w korcu maku, choć do tej pory nie rozmawialiśmy jeszcze na tematy zawodowe/ naukowe! Mam tylko nadzieję że nie ja i Stephanie nie doprowadzimy Bena do białej gorączki naszymi babskimi plotkami ☺.

W piątek przydarzyła mi się nisamowicie przedziwna historia! Może nie byłoby w niej nic zaskakującego gdyby przydarzyła mi się jakieś 10 lat temu. Wybrałam się do zegarmistrza w centrum handlowym. Naprawa miała trwać około 20 minut, więc postanowiłam powłóczyć się i pooglądać wystawy, bo nawet nie miałam natchnienia na zakupy. No i nagle ni stąd ni z owąd (czy to tak się pisze?) podchodzi do mnie całkiem przystojny młodzieniec i… rozpoczyna się przedziwna rozmowa: (tłumaczenie polskie)
> on: Cześć!
> ja (niepewnie): Cześć!
> on: Nie poznajesz mnie?
> ja: Nie wydaje mi się żebyśmy się znali
> on: pracuję w sklepie, w którym kupujesz karmę dla psa.
> ja (przekonana że za każdym razem pracuje tam ktoś inny; wciąż niepewnie): OK…
> on: Tak tylko chciałem zagadać i przedstawić się.
> ja: OK…
> on: mam na imię Drew
> ja: miło cię poznać
> on: tak pomyślałem sobie że może chciałabyś wyjść ze mną do kina albo na obiad…

… moje ździwienie w tym momencie sięgnęło zenitu! I już sama nie wiem czy bardziej byłam zaskoczona faktem że zostałam zaproszona przez obcego faceta będąc mężatką, czy tym że mój adorator był przynajmniej 10 lat ode mnie młodszy!
Odmówiłam, pokazałam mu obrączkę na palcu i zobaczyłam najbardziej zakłopotaną minę od bardzo długiego czasu…

wtorek, 19 sierpnia 2008

Nie chwalić dnia przed zachodem słońca

Zapowiadał się taki niezły dzień… a przynajmniej od południa! Bo rano miałam egzamin, a z egzaminami to nigdy nie wiadomo. Okazało się jednak że tym razem poszło mi wyśmienicie, wiec tymbardziej nastawiałam się na relaksujące popołudnie. Zaczęłam od samotnego wypadu do kina na typowy kobiecy film „Vicky, Cristina, Barcelona“. Woody Allen bardzo się postarał i film był świetny; prawdziwy i... jakby o mniej samej, przynajmniej chwilami!

Mike jest w delegacji, wraca dopiero jutro, tak więc wieczór miał być całkowicie mój: siłownia, długi prysznic, napisanie e-maili do M. i M (jeśli to czytacie to proszę bądżcie cierpliwe – jakoś się zabiorę do tego), może jakieś czytadło, no i przede wszystkim wczene pójście do łóżka. No ale jak widać nie za bardzo mi to wyszło… bo już jest jutro!

Wchodzę do domu i od razu zauważam że coś bardzo intensywnie pachnie! Pomyślałam że nie wyniosłam śmieci, ale okazało się że Shiva przechodziła właśnie rewolucję żołądkową i… stąd możecie sobie wyobrazić. Większość wieczoru minęła mi więc na czyszczeniu dywanu, wywabianiu plam, zabijaniu zapachu i… kilkukrotnych wyprawach do sklepu w celu nabcia coraz to wymyślniejszych środków czyszczących.

No i niech mi ktoś powie, czemu takie sytuacje zawsze się zdarzają jak faceci są w delegacji?!

niedziela, 10 sierpnia 2008

O półpaścu, bocianach i takich tam…

No więc dla tych co większość wieści o nas czerpią z bloga: Mike urodził kamienia po dziesięciu dniach raz większego, raz mniejszego bólu. Ja natomiast w międzyczasie samozdiagnozowałam u siebie półpaścca – tak więc studiowanie medycyny na coś się przydaje… tym bardziej że jak tydzień później w końcu miałam czas i poszłam do lekarza, okazało się że moja diagnoza była jak najbardziej poprawna, i nawet kurowałam się odpowiednimi lekami (których co prawda nie mogłam sobie sama przepisać, ale akurat miałam je w domu jako pozostałość po innej dolegliwości).

Moje wakacje już się skończyły. Szkoła rozkręciła się na całego i już nawet jestem po jednej rundzie egzaminów – z farmakologii. Wczoraj Mike sprzedał swojego lotusa. Smutno było rozstawać nam się z tym autem, ale już nacieszyliśmy się nim i jakkolwiek nie analizowaliśmy sytuacji, to zdrowy rosądek podpowiadał że jak tylko trafi się kupiec to trzeba łapać okazję za ogon i sprzedać.

A teraz co bociany mają wspólnego z dzisiejszym postem? No więc zaczęła się olimpiada w Pekinie, i przypomniało mi się że jak byłam w Polsce to akurat było Euro 2008 no i po raz pierwszy widziałam Polskę w takich patriotycznych nastrojach, z flagami na każdym rogu i balkonie.



No a od tych flag do bocianów to już tylko jeden mały skrót myślowy…bo w końcu to takie typowo Polskie ptaki. Uwielbiam bocianki. Naogłądałam się ich do bólu, bo jak byliśmy na Mazurach to co drugie gospodarstwo miało własne gniazdo!



I nawet sobie przywiozłam trochę tej bocianiej polskości do domu… a raczej do ogródka.

wtorek, 15 lipca 2008

Kamienica Nerkowa

No wiec nasz ostatni weekend nie był taki jak to sobie do końca zaplanowaliśmy. W piątek Mika zespół miał mieć wieczorem koncert, ale nic z tego nie wyszło. W sobotę trzeba było zrezygnować z naszych planów towarzyskich, niedziela też gdzieś prześliznęła się między palcami.

Już z samego rana w piątek tuż po dotarciu do pracy mój mąż zadzwonił do mnie i oświadczył że jest na pogotowiu. Zanim tam dotarłam, już był po badaniach, rentgenach, tomografii i okazało się że ma 4mm kamień w lewym moczowodzie (co tu dużo mówić; dosyć pokaźny okaz!). Napakowali w niego narkotyków, bo jakby nie było duży kamień nerkowy to jeden z najgorszych bólów jakie są, i przywiozłam go do domu. Niby że taki kamyk może zejść w każdej chwili: za godzinę, za trzy… no ale może i za dwa tygodnie. Jak się będzię upierał cały miesiąc, to dopiero wtedy usuwają chirurgicznie.

W każdym razie w tej chwili mija piąty dzień i narazie bez powodzenia. Czasem jest lepiej, czasem gorzej; najważniejsze że przez większość czasu bół udaje się utrzymać w ryzach... z wyjątkiem momentów kiedy Mike postanawia udawadniać jakim to jest bohaterem i że poradzi sobie sam bez ‚pain killerów‘. Miejmy nadzieję że zanim się obejrzymy będzię po problemie.

niedziela, 13 lipca 2008

Słodkie lenistwo

Ostatnie dwa tygodnie upłynęły pod znakiem lenistwa i… odpoczynku. Ponadrabiałam trochę zaległości w spaniu… raczej rzadko zdarza mi się spać po 8-10 godzin na dobę (no ale w końcu od tego są wakacje), w czytaniu, w serialach… w ciągu ostatniego tygodnia obejrzałam trzy sezony ‚24‘. Teraz jestem na bierząco i gotowa na styczeń do oglądania siódmego sezonu w telewizji! Zapisałam się na siłownię i przynajmniej narazie bywam w niej prawie codziennie, zaczęłam się uczyć hiszpańskiego…

Wracając do relacji z Polski…
Ponownie udało mi się odwiedzić Wrocław, który jest wyjątkowo urokliwy latem; no i w końcu oprócz ‚włóczenia się‘ po starówkowych pubach i kafejkach, udało mi się w końcu zobaczyć Panoramę Racławicką i ogród japoński.






Pierwszy raz od wielu wielu lat wybrałam się na północ Polski; odwiedziłam Olsztyn, miasto w którym się urodziłam…



…Grunwald


… Malbork, który naprawdę robi wrażenie, nawet na kimś kto widział już zamek wielokrotnie; moja sugestia na przyszłość: warto byłoby zrobić opcję zwiedzania zamku w 45 minut, albo godzinę; 3 godzinna wycieczka jest poważnym wyzwaniem nawet dla najbardziej cierpliwych i wytrzymałych.



W Gdańsku nie byłam już 13 lat (ostatni raz na wycieczce jeszcze w ogólniaku). Stare miasto jest piękne, ale… brakuje mu klimatu i atmosfery – co jest z resztą nie tylko moją opinią ale i Mika (który urokował Gdańsk na ostatnim miejscu porównując do innych miast które już odwiedził, za Warszawa, Krakowem i Wrocławiem).



No bo powiedzcie sami: jak tu nie mieć sentymentu do warszawsiej starówki?

poniedziałek, 30 czerwca 2008

Wakacje po wakacjach...

No i miesiąc wakacji już za mną. Choć wcale nie jestem wypoczęta! Dopiero teraz będę mogła odetchnąć po tych rozjazdach. Już nawet miałam dzisiaj nie napisać, ale nie może być tak że w blogu nie będzie ani jednego wpisu z czerwca… więc chociaż kilka słów!

W domu było cudownie! Wydawało mi się że trzy tygodnie to tak długo, a jednak okazało się za mało żeby odwiedzić wszystkich znajomych; odwiedziłam trochę starych kątów, trochę nowych! W sumie przejechałam przez Polskę około 3000 km… różnymi środkami transportu. Już sama nie wiem co było lepsze – jazda pociągiem ze Skierniewic do Legnicy, która zajęła tyle samo co lot transatlantycki z Waszyngtonu do Kopenhagi, czy podróżowanie po polskich drogach, które wiadomo pozostawiają wiele do życzenia.

Jeden post to za mało żeby opisać wszystko…no ale tak na dobry początek:

Zmieniłam kolor włosów



Z nowych miejsc udało mi się odwiedzić:

Legnicę



Zamek w Nidzicy



Bunkry Hitlera w Gierłoży koło Kętrzyna



Sanktuarium w Świętej Lipce z niesamowitymi ruszającymi się organami.




No to na dzisiaj tyle… bo to juź prawie jutro.

CDN.

środa, 28 maja 2008

Już wakacje w głowie na całego...

... a jeszcze przede mną jeden egzamin! Ciężko sie skoncentrować i zmobilizować wiedząc że za 4 dni o tej porze będę już gdzieś nad Atlantykiem w drodze do domku! I nawet nie muszę zamykać oczu żeby mi zapachniała ogórkowa mojej mamy i przepyszny pasztet domowej roboty! No i fakt że ostatni weekend był długim weekendem (nawet tutaj zdarzają się takie rarytasy - choć niestety rzadziej niż w Polsce), dokłada się do atmosfery mało sprzyjającej nastrojom naukowym. W końcu doprowadziliśmy do prządku ogródek przed domem - co surowo przypłaciłam bólem mięśni i poparzeniem słonecznym na plecach - dokładnie w miejscu gdzie kończą sie spodnie i bielizna... co za niewygodne miejsce do poparzenia!!! No ale efekty są raczej zadowalające - nowe kwiatki, zero chwastów, nowy torf... proszę spojrzeć.




Z okazji Memorial Day mieliśmy kilku znajomych na grillu! Mike zaserwował steki wołowe, które zrobił z dosyć okazałego kawałka mięsa... ważył całe 6.5 kg. Jeszcze na kilka obiadów wystarczą nam zapasy w zamrażarce :) .



No to narazie tyle! I jak będę postowała następnym razem, bo będę już dumnym M-2 ('drugoroczniakiem'); bo zakładam że pomimo braku moblizacji, jakoś zdam ten egzamin z neuroanatomii.

niedziela, 11 maja 2008

Przez różowe okulary

No więc nadal pada, więc na zdjęcia naszego ogródka trzeba poczekać.

Wygląda jednak na to że ponura pogoda zostanie wynagrodzona z nawiązką nowymi akcentami kolorystycznymi w kuchni i jadalni! Przez nieuwagę trochę zaróźowiło sie u nas domu! Do pralki pełnej ścierek kuchenych i z płuciennym obrusem w kolorze ecru z jadalni, w ostatniej chwili dorzucilam czerwony fartuch kuchenny, który wg mojej pamięci (jak sie okazuje zawodnej) nie farbował podczas wcześniejszych prań. No i okazało się że cała zawartość pralki jest róźowa!!!

sobota, 10 maja 2008

Ciągle pada

No może nie ciągle, ale zdecydowanie za często. Nasze podwórko za domem wygląda jak jakieś mokradło... mnóstwo wody, i od czasu do czasu jakaś trawka wystaje! Nawet psa nie można wypuścić żeby sobie pobiegała, bo domu bym nie poznała. Jedyny pożytek z tego padania, to to że kwiatków przed domem nie trzeba podlewać.

A skoro już przy kwiatkach, to kto by pomyślał że Mike i ja staliśmy się domatorami z prawdziwego zdarzenia! Nie tylko doprowadziliśmy to porządu kwiatki, które nieoczekiwnie odżyły po zimie, ale posadziliśmy nowe! Moje ulubione konwalie coś nie chcą kwitnąć. No ale podobno czasem dopiero następnego roku po zasadzeniu wypuszczają kwiatuszki. Strasznie ponuro dzisiaj – może jutro się rozjaśni, to pstrykne kilka fotek. No a tymczasem zalączam zdjęcie moich nowo obciętych włosów. Nielkolorowe, bo przynajmniej mojej siwizny nie widać! Jakoś nie zwróciłam na to wcześniej uwagi, ale wygląda na to że naprawdę się starzeje. Przynajmniej 10 siwych włosów dzisiaj sobie wyrwałam.



Aha – no i wiadomość do mojej siostry: MÓJ BLOG NIE UMARŁ!!!

wtorek, 6 maja 2008

Jeszcze żyję

Dobrze że mi się dzisiaj przypomniało żeby coś tu napisać… jakbym dopiero jutro napisała, to wyszłoby że miesiąc nie postowałam, a tak to przynajmniej będzie lepiej wyglądać ☺.

No i prawie mam z głowy pierwszy rok! Jeszcze tylko jeden przedmiot – ale za to jaki? Neuroanatomia! Cały maj mamy tylko zajęcia z jednego przedmiotu; 4 godzinki dziennie neuroanatomii. Tak więc na brak zajęć nie narzekam, bo po 4 godzinach wykładów, drugie tyle potrzeba żeby jakoś to wbić do głowy! A skoro już przy neuroanatomii to podzielę się ciekawym artykułem.

poniedziałek, 7 kwietnia 2008

wiosennie

Wygląda na to że wiosenne nastroje udzielają się nawet ptakom – a przynajmniej niektórym. Mamy takiego jednego osobnika, który od kilku dni usilnie próbuje zrobić dziurę w naszym kuchennym oknie! Najwyraźniej nadeszla pora ptasich zalotów i ten biedaczyna widzi w oknie swoje odbicie i usilnie próbuje… albo poderwać tego przystojniaka, … albo wyeliminować potencjalnego rywala! Na początku było to całkiem zabawne, ale po trzech dniach ciągłego stukania już mam dosyć tego samobójcy!!! Może w końcu nabawi się wstrząsu mózgu i przestanie ☺.

piątek, 21 marca 2008

Brak słów

Jechałam do Ekwadoru bez wielkich oczekiwań; nie wiedziałam czego się spodziewać. Moja ‚podróżnicza natura‘ podświadomie liczyła na niezapomnianą przygodę! Jednak przez myśl nawet mi nie przeszło jak bardzo ta wyprawa zmieni moje spojrzenie na świat!

Nie będę nawet próbowała ubrać w słowa moich doświadczeń ostatniego tygodnia – słowa są zbyt małe i niedoskonałe. Nie można w kilku linijkach tekstu wyrazić radości pięciolatka, który założył na nogi pierwszą parę butów; nie da się ubrać w słowa nadziei matki, która oczekuje uzdrowienia małego dziecka z gruźlicy; trudno opisać dziecięce oczy tańczące na widok… baniek mydlanych.

Czas spędzony z dziećmi, których życie pomimo ubóstwa i prostoty jest radosne i … piękne, ubogacił nie tylko ich, ale przede wszystkim nas! Każdy z nas podczas tej wyprawy poszerzył nie tylko horyzonty światowe, ale przede wszystkim nauczyliśmy sie wiele o sobie samych i o sobie nawzajem!

Myślę że fotografie lepiej opowiedzą historię naszej misji… W kilku zdaniach tylko postaram się wprowadzić was w klimat Taishy!

Taisha na południu Ewkadoru jest jedną z wielu wiosek w Dżunglii Amazońskiej zamieszkałej przez ludzi rasy Shuar. Taisha jest w większości samowystarczalną społecznością; większość ludzi zajmuje się uprawą roli i rzemiosłem. Taisha nie ma dróg, i jedyne połączenie ze światem istnieje dzięki prywatnym awionetkom i samolotom wojskowym (w pobliskiej bazie militarniej).
Życie w Taishy toczy się spokojnie – jakby czas w ogóle nie istniał. Dzień trwa od 6:30 do 18:30, i pomimo iż elektryczność jest dostępna między 6:30 a 22:00, wielu ludzi udaje się na spoczynek wraz z zapdnięciem zmroku.

Główna ulica Taishy


Dzieci oczekujące na nas przed szkołą



Tradycyjny taniec Shuar podczas oficjalnego powitania


Kto by pomyślał że bańki mydlane mogą sprawić tyle radości?


Pewnie nie często zdarzają się takie smakołyki :)



Dzieci podczas zabawy


Tuż przed naszym wylotem z Taishy, dzieci na lotnisku oglądały ostatnie kreskówki Disneyowskie


Takim oto samolocikiem lecieliśmy z Macas do Taishy! Trzy samoloty były potrzebne do przetransportowania naszej 9-cio osobowej ekipy z 19 torbami! W drodze powrotnej, po opróżnieniu bagaży wystarczyły tylko dwa :)


Oprócz wszelkiej maści owadów i pająków (z tarantulami włącznie), spotkaliśmy kilka miłych żyjątek - takich jak małpki czy pancerniki (zdjęcie pancernika zostało zrobione w 'cywilizowanej części Ekwadoru! Niektóży lubią psy i koty, inni mają bardziej egzotyczne upodobania)





Jednego popołudnia podczas pobytu w Taishy bybraliśmy się na przejażdżkę do dżungli




Tuż po przylocie do Quito, mieliśmy podróżować około 8 godzin do Macas, gdzie czekały na nas awionetki do Taishy. Niestety w środku nocy, na pustkowiu autobus zatrzymał się w totalnej ciemności i... okazało się że lawa wulkaniczna zablokowała drogę i trzeba było czekać do rana na usunięcie blokady! Kiedy o świcie obudziliśmy się u podnóża wulkana Tungurahua, szybko zapomnieliśmy o naszym opóźnieniu!


Andy są przeogromne


Quito ma niesamowitą architekturę i atmosferę. A widoki zapierają dech (dosłownie i w przenośni! (przy wysokości ponad 3000 mnp zawroty głowy były gwarantowane! Przy tak rozrzedzonym powietrzu nawet w pozycji siedzącej serce o mało mi nie wyskoczyło przy pulsie 120 / min).

piątek, 7 marca 2008

Operacja ‚Ekwador‘

Ostatnie dwa tygodnie jakby się nie wydarzyły – dni mijały w zabójczym tempie, wypełnione szkołą, nauką, egzaminami i przygotowaniami do naszej misji!!! Jutro Operation Helping Hands wyrusza na misję 2008!

Właśnie spakowałam się na naszą wyprawę… w bagaż podręczny! Zadziwiające bez ilu rzeczy można się obejść! Bagaże które nadamy na samolot są wypełnione lekarstwami, przyborami szkolnymi, środkami sanitarnymi i innymi podobnymi rzeczami, tak więc na nasze potrzeby został tylko ‚carry-on‘. Ale wszystko w nim jest – podstawowe środki higienczne – w małych opakowaniach, żeby można było wnieść na pokład, bielizna i odzież na tydzień, ‚snacki‘ i ‚lunch‘ na najbliże 7 dni + klapki i para ‚prawdziwych butów‘ na wszelki wypadek (!), lekarstwa anty-malarynjne i przeciwko bakteriom pokarmowym, no i oczywiście moj aparat – to cały osobny ekwipunek… będzie się liczył jako ‚personal item‘.

Już nie mogę się doczekać! Jutro o tej porze będziemy zbliżali się do Quito, a pojutrze już będziemy całokowicie zadomowieni w naszych ‚poklasztornych‘ ruinach w centrum Dżungli Amazońskiej! Miejmy tylko nadzieję że sytuacja polityczna pomiędzy Ekwadorem a Kolumbia się polepszy… a przynajmniej że się nie pogorszy! Pozdrawiam wszystkich i proszę o pozytywne myśli!

środa, 27 lutego 2008

No i po bólu

No więc w niecałe dwa miesiące po mojej pierwszej (bardzo długo odkładanej) po latach wizycie u dentysty, mam naprawione wszystkie zęby! Było ich aż sześć, ale bólu nie za wiele! Tak więc wydaje mi się że przynajmniej narazie wyzbyłam się mojego irracjonalnego strachu przed stomatologiem. Jeszcze za miesiąc idę na czyszczenie, a później będę miała spokój na pół roku.

Powoli już chyba zbliża się wiosna…choć prawdziwej zimy to w tym roku nie uświadczyliśmy! Dni robią się coraz dłuższe, chociaż ostatnie pranki były niezwykle mroźne. Poniżej dwie fotki zrobione na polu za domem: nasza Shiva w kubraczku odziedziczonym po Russi, i kardynały ucztujące w karminku...


wtorek, 26 lutego 2008

Urodziny babci…

Miałam pisać częściej, a tu prawie cały miesiąc minął od mojego ostatniego postu. Ale tym razem to nie z lenistwa, tylko naprawdę nie ma o czym pisać; nic a nic się nie dzieje.

Dzisiaj są mojej babci urodziny, no przypomniała mi się pewna historia z tym związana.
Otóż babcia urodziła się w środę popielcową. Kiedy babci mama (a moja prababcia) dożyła sędziwego wieku i nie kojarzyła już najszybciej, co roku składała babci życzenia urodzinowe w popielec, a nie 26 lutego. Jak prababci zabrakło, to my – wnuczki przejeliśmy tę ‚tradycję‘ – trochę dla żartu, trochę z sentymentu.
W tym roku popielec był tak wcześnie, że zupełnie zapomniałam o telefonie do babci. Jak mi się przypomniało to było już po, wiec przy okazji wysyłania życzeń na prawdziwe urodziny, przeprosiłam babcię za moja ‚popielcową gafę‘ i niezadzwonienie. No i muszę wam powiedzieć, że moja rodzina czasem chyba myśli że jestem niespełna rozumu… pomimo faktu że jakimś cudem, udało mi się dojść do czegoś w życiu… no i może nawet zostanę lekarzem ;). Jak tylko list urodzinowy doszedł do babci, cocia która mieszka z babcia, napisała do mnie e-maila że babcia dziekuje za pamięć; no i dodała od siebie że nie zapomniałam o babci urodzinach, bo przecież w tym roku nie wypadały w popielec… no i cały wywód na temat kalendarza, i jak to popielec jest świętem ruchomym, i akurat w 1936 roku jak babcia się urodziła wypadł 26 lutego, ale w tym roku wyszło inaczej…

No a skoro już przy kalendarzu to… dzisiaj zrobiłam sobie ‚więzienny kaledarz‘ na którym będę odliczała dni do mojego wyjazdu do domu! Bilety zakupione na 1 czerwca… tak więc do mojego wylotu zostało 96 dni! To już całkiem niedłuo… przeważnie moje odliczanie zacznało się od trzycyfrowych numerów ;).

środa, 6 lutego 2008

Popielec bez popiołu

Dziwna sprawa! Poszłam do kościoła i nie było popiołu. Liturgia była ze środy popielcowej, ale popiołu nie było. I tak sobie myślę, czy to tylko w tym kościele tak robią, albo czy to tylko o tej godzinie co ja byłam tak wyszło, czy może ‚ktoś zmienił przepisy gdzieś wyżej‘.

Również dzisiaj byłam u dentysty – kolejne trzy zęby naprawione… i tym razem obyło się bez środków uspakajających. Nie było miło, ale muszę przyznać że dentysta wziął sobie do serca moją strachliwość, bo obchodzi się ze mną jak z jajakie i naprawdę nie bolało. Tak więc popiołu nie było, ale wizyta u dentysty chyba kwalifikuje się jako ‚popielcowa pokuta‘ ☺.

Przez ostatnie dwa dni było u nas ponad 20 stopni! Dokładnie rok temu o tej porze byłam na rozmowie kwalifikacyjnej w mojej szkole i… padał śnieg! Chyba naprawde zbliża się koniec świata, bo taka pogoda jest niezwykle ‚niesezonowa‘ nawet w Virginii.

niedziela, 27 stycznia 2008

‚Nowa Ja‘

Zdawałoby się że dopiero kilka dni temu zaczął się nowy semester…a tu jakby nie patrzeć już trzy tygodnie z mną i pierwsza seria egzaminów z głowy. Zaczęło się ‚z grubej rury‘ i w tym tygodniu w ciągu dwóch dni przetrwałam 4 egzaminy! Tym samym oficjalnie zakończyłam anatomię…i najważniejsze że zdałam. Pozostałe trzy egzaminy dosyć dobrze mi poszły. Lubię ten semestr, i fizjologia zdecydowanie bardziej mi podchodzi niż anatomia.

W sobotę mieliśmy doroczne przyjęcie ogranizowane przez Mika firmę. Tym razem było dosyć oryginalnie i zabawniej niż w latach poprzednich. Oprócz obiadu i parkietu do tańczenia (od którego my zawsze stroniliśmy jak tylko się dało), w tym roku była firma krupierska i można było trochę poryzykować…oczywiście nie na prawdziwe pieniądze (bo hazard w Virginii jest nielegalny) tylko na żetony, które na koniec można było wymienić na losy i próbować szczęścia w loterii o nagrody rzeczowe. My z Mikiem byliśmy tradycyjni i graliśmy w pokera.

Sporo fajnych rzeczy było do wygrania w tej loterii, od telewizorów plazmowych począwszy, porzez aparaty cyfrowe, kamery i konsole video po systemy nawigacyjne. Jedyny problem w moim wypadku polegał na tym że albo już mieliśmy daną rzecz, albo wydawały mi się kompletnie zbędne. Jedyną uzasadnioną nagrodą wydała mi się cyfrowa ramka na zdjecia (na która zawsze szkoda mi było pieniędzy) no i stał się cud; po raz pierwszy w życiu wygrałam coś na loterii – właśnie tę ramkę ☺.

No ale teraz do sedna sprawy…czemu dzisiejszy post jest zatytułowany ‚nowa ja‘? Otóż znudziły mi się niesamowicie moje długie piórowato-sianotwate włosy, które zawsze wyglądały tak samo, bez wględu na to co bym z nimi nie zrobiła i w sobotę odwiedziłam fryzjera. Owoc tej wizyty widoczny jest poniżej… na pierwszym zdjęciu nowa fryzura w wersji imprezowej, a na drugim w wersji codziennej. Uwielbiam moje nowe włosy. Już zapomniałam jak to miło i wygodnie jak głowa wysycha w 20 minut (zamiast kilku godzin).



poniedziałek, 21 stycznia 2008

Tylko w Ameryce…

Myślałam sobie ostatnio o różnych rzeczach, które moim zdaniem mają szansę przetrwania i przynoszenia zysku przez długi czas, tylko w tym kraju, no i jest ich sporo! Jedną z takich rzeczy jest restauracja fast-food Sonic w stylu ‚Drive-in‘…nie tak jak McDonald’s ‚drive-through‘. Różnica polega na tym, że Sonic w ogóle nie ma stolików wewnątrz, tylko około 20 stanowisk na zewnątrz, gdzie podjeżdza się samochodem, zamawia jedzenie, i czeka aż kelner/ albo kelnerka podjadą na wrotkach i przywiozą zamówienie prosto do samochodu. Otworzyli taką właśnie restaurację tuż obok naszego domu ponad tydzień temu, i bez względu o jakiej porze dnia lub nocy przejeżdżam obok, prawie wszystkie stanowiska są zajęte.

Kolejny wynalazek który moim zdaniem jest jeszcze bardziej absurdalny to sieć ‚drive-through‘ sklepów monopolowych z Północnej Karoliny (możliwe że takie istnieją również w innych stanach, ale nigdy się z nimi nie spotkałam). Jak odwiedzałam znajomych w Północnej Karolinie parę tygodni temu, natknęłam się na ten ‚osobliwy‘ sklep; podjeżdza się samochodem, zamawia się różnorodnego rodzaju napoje (nie tylko te z procentem), papierosy i cokolwiek jeszcze istnieje w ich dosyć wąskim asortymencie, i posuwa się do przodu za rządkiem wolno jadących samochodów; gdy dojedzie się do końca zadaszenia, zakupy sa gotowe do odbioru – nie trzeba nawet wysiadać z samochodu, bo sprzedawca załaduje wszystko prosto do bagażnika.

Również przy okazji odwiedzin moich znajomych dowiedziałam się o sieci salonów fryzjerskich dla panów (nie ma dyskryminacji płciowej, ale zakładam że żadna pani nie byłaby zainteresowana serwisem w takim miejscu) o nazwie Sport Clips. Salon wygląda jak bar sportowy z ogromnymi ekranami na każdej ścianie… albo jak sala do zakładów sportowych, gdzie inna dyscyplina sporotowa jest wyświetlana na każdym telewizorze; panie fryzierki (w większości bardzo atrakcyjne) ubrane są w sportowe ubrania, gotowe oczarowywać potencjalnych klientów swoim urokiem.

Jeszcze tylko dodam że przeżyłam moją pierwszą wizytę u dentysty i dwa zęby już mam z głowy. Kolejne za dwa tygodnie – planuję że tym razem obejdzie się bez valium. Dentysta zdał egzamin - zabolało mnie tylko raz… i od razu dostałam kolejną dawkę znieczulenia.
A popołudniem wybraliśmy się z Mikiem na luncho-obiad (bo o takiej dziwnej porze)i po posiłku zamówiliśmy sobie deser, który był tak ogromny że musieliśmy go sfotografować...moja głowa jest na tym zdjeciu tylko po to żeby było porównanie jak olbrzymia była porcja…nie zjedliśmy nawet połowy, chociaż było przepyszne…

niedziela, 13 stycznia 2008

Więcej o Ekwadorze…

Mieliśmy już pierwsze spotkanie w sprawie wyjazdu na misje do Ekwadoru. Teraz wszystko wydaje się bardziej realne i jakby nie patrzeć zostało mniej niż dwa miesiące. W tym czasie muszę iść do przychodni studenkiej na wizyte z tzw. Travel Nurse na ‚counseling‘ w sprawie wyjazdu, wziąć wymagane szczepienia (choć całkiem możliwe że do Ekwadoru nie trzeba żadnych) i prawdopodobnie zacząć zażywać lekarstwa zpobiegawcze przeciwko malarii.

Na naszej liście rzeczy do zabrania na pierwszym miejscu powinna być cała masa środków owadobójczych, moskitera turystyczna…i taśma Duct Tape żeby te moskitere przyklei do podłogi, ścian i czego tylko się da!

Oprócz tego na spotkaniu dowiedziałam się kilku interesujących rzeczy…że walutą w Ekwadorze jest dolar amerykański – przynajmniej jeden problem z głowy – jak weźmiemy około $100 w banknotach 1-dolarowych to powinno być więcj niż wystarczająco. Oprócz tego żeby wydostać się z Ekwadoru, to trzeba zapłacić tzw. Exit Tax, który wynosi około $40, ale jak się zapłaci $50 to wyjdzie się szybciej i ‚bez problemów‘.

Moim postanowieniem na kolejne dwa miesiące jest zaopatrzenie się w jakiś podstawowy kurs hiszpańskiego na CD i nauczyć się przynajmniej jakiś prostych wyrażeń i przypomnieć sobie te kilka które kiedyś dawno temu znałam.

Wszyscy wiemy jaka orgraniczona jest znajomość geografii świata w przypadku przeciętnego Amerykanina…i źe geografia w Polsce jest uczona na dosyć przyzwoitym poziomie. Zawsze miałam piątki z geografii, ale albo upływający czas zrobił swoje, albo stopniowo wtapiam się w tutejszą populację, bo czytając sobie na internecie różnego rodzaju ciekawostki o Ekwadorze, dowiedziałam się że Wyspy Galapagos są w Ekwadorze…a nie jak byłam przekonana, blisko Afryki Południowej. Jedyne co mam na swoje wytłumaczenie to fakt, że jakoś mało prawdopodobne wydawało mi się źe Darwin w XIX wieku podróżował aź do Ameryki Południowej źeby napisać swoją teorię ewolucji…Afryka wydawała się bardziej logiczna.

niedziela, 6 stycznia 2008

W końcu zebrałam się na odwagę...

...i poszłam do dentysty. To było jedno z moich postanowień w czasie przerwy międzysemestralnej: zanleźć dentystę i umówić się na wizytę. Wstyd się przyznać, ale nie byłam u dentysty 4 lata. W końcu jednak przekonałam sama siebie że naprawdę powinnam iść teraz póki ubytki jeszcze nie dają o sobie znać, bo później będzie już tylko gorzej. Byłam na wizycie 3 stycznia. Narazie tylko kontrolna...i wsyd się przyznać ile mam ubytków. W każdym razie z samego opowiadania dentyście jak bardzo się boję, tak się zestresowałam że przez łzy ledwo co mogłam wybałkotać parę zrozumiałych zdań. Stanęło na tym że dał mi receptę na valium, które mam zażyć dzień przed wieczorem i rano w dniu wizyty. Miejmy nadzieję że taka mieszanka środków uspakajających i znieczulenia w czasie zabiegu zadziała...i nie odstraszy mnie od stomatologa na kolejne....nie wiadomo ile lat.

Od jutra znowu powrót do rotuny...choć miejmy nadzieję tym razem do niezupełnie szarej. Semester pomimo że intensywny i pracowity zapowiada się ciekawie: fizjologia (która zdecydowanie jest bardziej w moim stylu niż anatomia), psychologia (behavioral sciences), histologia i krótki blok z embriologii (taka pozstalość z anatomi, żeby semestr nie zaczął się zbyt dobrze ;). Wygląda na to że w ciągu kolejnych kilku semestrów nie będe osamotniona w moich intelektualnych wysilkach, albo powinnam raczej napisać że mój małżonek nie będzie się czuł porzucony i ignorowany...bo w końcu i na niego przyszła pora i zaczyna college w połowie stycznia.

Najbardziej cieszę się z zajęć fakultatywnych, na które jakimś cudem się załapałam (mieli bardzo ograniczoną ilość miejsc, a studentów chętnych całą masę). Przez półtora miesiąca 4 godziny w tygodniu będę miała zajęcia z wprowadzenia do anestezjologii, intensywnej terapii i sali operacyjnej. Oprócz mnie będzie tylko 2 innych studentów na tych zajęciach, tak więc zapowiada się naprawdę świetnie.

No i w tym świątecznym zamieszaniu zupełnie zapomniałam napisać o moim najlepszym chyba w tym roku prezencie świątecznym – tuż przed świętami Operation Helping Hands podjęła decyzję w sprawie ostatecznego składu drużyny, która w tym roku pojedzie na misję do Ekwadoru i ja również zostałam wybrana. Tak więc w marcu, w czasie moich ferii wiosennych spędzę tydzień pracując z dziećmi w dżungli amazońskiej w sercu Ekwadoru. A teraz uciekam, cieszyć się ostatnim dniem lenistwa.

środa, 2 stycznia 2008

No i mamy Nowy Rok

Nawet nie wiem kiedy tegoroczne święta minęły. Rozleniwiłam się niesamowicie z tej okazji. Semestr skończyłam 19 grudnia i nawet napisać nie miałam czasu od tamtej pory! No więc tak w wielkim skrócie...

- anatomia z głowy! Nie ma się co chwalić ostatecznym wynikiem, ale najważniejsze że do przodu

- pierwsze Święta w nowym domu minęły dobrze, choć skromnie...bo tylko 4 osoby przy wierzerzy wigilijnej zasiadały; a gotowania tyle co dla całej armii. W odpowiedzi na moje narzekanie że zawsze sami spędzamy święta, i że tyle gotowania na mnie jedną przypadło i moja rodzinka i Mika zapowiedziały się na przyszły rok! Hurra!!!

- nauczyłam się gotować zupę grzybową – palce lizać, i doprowadziłam do perfeckji już i tak smakowity barszczyk czerwony z uszkami.

- Odkryliśmy z Mikiem serial ‘24’ i w ciągu 3 dni obejrzeliśmy cały pierwszy sezon, i szukujemy się do drugiego. Pewnie teraz tempo spadnie, bo szkoła rozpoczyna się za niecały tydzień (wygląda na to że ‘bycie na bieżąco z „24”’ nam nie grozi...w telewizji juz leci 7 sezon!)

- kupliśmy nowy samochód! Już od dawna planowaliśmy wymienić moją mazdę na coś większego i...bardziej praktycznego. Chcieliśmy przed zimą, żeby w razie czego nie mieć problemu jak śniego spadnie, ale jakoś nie mogliśmy się zdecydować i ani się obejrzeliśmy i święta przyszły. Postanowiliśmy więc poczekać do wiosny, bo mazda wtedy byłaby wiecej warta...ale w Sylwestra rano stwierdziliśmy że po Nowym Roku nie będziemy mogli skorzystać z promocji ‘End of The Year’ i...decyzja zapadła. Okazało się że moja mazda była warta więcej niż myśleliśmy i zostałam właścicielką nowiutkiego Forda Escape...(nie jesteśmy zwolennikami amerykańskich aut – azjatyckie i europejskie sa zdecydowanie bardziej niezawodne....ale i odpowiednio więcej kosztują! Doszliśmy jednak do wnisku, że z jednej wypłaty cięzko będzie spłacać droższy samochód, a skoro kupiliśmy nowy to przez okres gwarancji nie trzeba będzie sie martwić o serwis...akurat przez moje studia...a jak już zacznę pracować za 3,5 roku to zawsze będzie można kupić coś nowego!).
Jak już jechaliśmy do salonu zamienić moją mazdę na tego wielkoluda, to aż parę łez uroniłam ze wzruszenia...bo jaka by nie była ta miata – mała, niepraktyczna, niemożliwa do jeżdzenia zimą itp...- to naprawdę miałam nielada frajdę ścinając nią zakręty...o wiele szybciej niż ograniczenia nakazywały, jeżdżąc w opuszczonym dachem i rozwianym włosem, i wiedząc że nawet gdy jakiś idiota samolubnie zaparkował samochód zajmując 1,5 miejsca, to i tak mogłam się wcisnąć w pozostałą ‘połówkę’...
No nic, powoli się przyzwyczaję do jazdy automatem...w korkach będzie łatwiej; uczucie że kieruję autobusem pewnie też szybko minie, a parkowanie idzie mi coraz lepiej już po dwóch dniach.

Życzę wszystkim spełnienia najskrytszych marzeń w 2008 roku! I wtrwania w noworocznych postanowieniach...jak jak zwykle zamierzam...lepiej jeść, więcej się ruszać, bardziej efektywnie gospodarować czasem i ...częściej postować w moim blogu.