"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

czwartek, 22 marca 2007

Wiosennie, zielono i ‘allergy-free’ (przynajmniej narazie)

No i ani się człowiek obejrzał, a wiosna już przyszła. Ciepło się zrobiło. Do alergologa już się wybrałam i całą kolekcję leków wczoraj do domu przywlokłam. Oprócz tego, że trochę śpiąca jestem po tych medykamentach, to czuję się świetnie. No i zawsze lepiej być trochę zaspaną, niż zasmarkaną i zapłakaną. Miejmy nadzieję że kuracja będzie tak samo skuteczna jak pyłków przybędzie.

No ale zanim wiosna przyszła to jeszcze nas zasypało po raz ostatni (miejmy nadzieję) tej zimy. I pewnie ten zaśnieżony i oblodzony weekend byłby nie do zniesienia, gdyby nie to że ... w sobotę był dzień Świętego Patryka. Bawiliśmy się kapitalnie; nie przesadzę jak napiszę, że to był najlepszy St. Patrick’s Day odkąd jestem z Mikiem. Wyszliśmy z grupą znajomych – trochę Polaków, trochę Amerykanów do naszego ulubionego Pubu Irlandzkiego. Rezerwację zrobiliśmy już tydzień wcześniej, tak że miejsca były do pozazdroszczenia, kuchnia aż palce lizać, Guinness lał się litrami, albo raczej galonami, no i kapela prosto z Irlandii umilała nam czas! Mika kilt jak zwykle wzbudzał zainteresowanie. No i co najważniejsze, nawet kaca najgorszego nie miałam następnego dnia.

Od szkoły medzycznej jeszcze nie słyszałam. Wygląda na to że chyba dostałam się na kolejną listę dla oczekujących. Tak więc nic mi nie pozostaje tylko czekać. Jeszcze jest kilka miesięcy i mogę się dostać. Choć wolałabym się o tym dowiedzieć wcześniej niż później, no bo sporo zmian by się w takiej sytuacji szykowało, i nie chciałabym wszystkiego potem robić w biegu. No ale nic...pożyjemy, zobaczymy! W każdym razie kto to czyta, to niech trzyma kciuki jak ma chwilę wolnego.

środa, 14 marca 2007

O końcu świata i wielkiej gafie...

Chyba narpawdę idzie koniec świata. No bo jak można inaczej wyjaśnic fakt że dzisiaj było ponad 20 stopni, a na piątek zapowiadają możliwe opady śniegu, i temperatury poniżej zera nocami w najbliższy weekend?

W każdym razie wracając do pogody – alergia mnie jeszcze nie złapała, choć pąki na drzewach rosną w oczach (może dlatego że już od ponad tygodnia zapobiegwczo brałam pozostałości prochów z zeszłego sezonu, a w przyszłym tygodniu ide po więcej do mojego alergologa). W związku że samopoczucie mam nie najgorsze, to nawet wyjątkowo nie mam nic przeciwko odchodzącej zimie, i lepiej niż co roku znoszę przyjście wiosny i ciepłych temperatur. Cudownie było opuścic dach mojej MX5 i zacząć kolejny ‘cabrio-sezon’. Uwielbiam kiedy wiatr targa mi włosy. Tego będzie mi najbardziej brakowało jak wymienię samochód na bardziej praktyczny! Ale decyzja zapadła i nadal przy niej obstaję. Do następnej zimy jednak daleko, więc w między czasie wykorzystuję pogodę i moją Miatę, póki jeszcze ją mam.

A co do gafy to było tak: Co roku dzownimy do teścia na urodziny z życzeniami, i mówimy że prezent jest w drodze. Bo co roku jakoś tak wychodzi że za pózno nam się przypomina, żeby kupić prezent i wysłać na czas. W tym roku wyjątkowo pamiętałam. Urodziny 2 marca, prezent kupiony w trzecim tygodniu lutego, wysłany na tydzień przed. Ale uwaga...przez adopcję psa na śmierć zapomnieliśmy złożyć życzenia przez telefon. Najzabawniejsze jest jednak to że romawialiśmy z teściem przez telefon i w piątek (‘urodziny’), i w sobotę, i w niedzielę...tylko życzeń jako takich nie złożyliśmy. W końcu w poniedziałek wieczorem – to już był 5 marca, przypomniało mi się. Mika w domu nie było więc sama postanowiłam zadzwonić i wytłumaczyć nasze zaniedbanie nabyciem nowego psa i wszystkimi odpowiedzialnościami z tym związanymi. Dzwonię, przepraszam...i co się okazuje? Że urodzin wcale nie przegapiliśmy, a teść i teściowa oboje się zastanawiali, co się stało ze w tym roku postanowiliśmy wysłać prezent nie tylko na czas, ale wręcz przed...bo właściwe urodziny są dopiero 30 marca.

środa, 7 marca 2007

Weselej w domku


Od czterech dni mamy w domu nowego czworonoga! Wabi się Shiva, ma około dwóch lat (chyba) i jest przezabawna! Wiek niepewny, bo psiak został adoptowany ze schroniska. Więc tak naprawdę nikt nie wie o niej za wiele. Oprócz tego że na początku zimy ktoś ją znalazł zagubioną, ciągnąc smycz po śniegu. Wcześniejsi właściciele wyrzucili ją z domu, najprawdopodobniej wkrótce po tym jak się oszczeniła. A nam już tak smutno było bez psa w domu, i powoli pogodziliśmy się z odejściem Russi (co nie znaczy że nie jest nam smutno od czasu do czasu), więc postanowiliśmy postarać się o nowego zwierzaka.

No i teraz – uwaga! Ile zachodu z adopcją (a nie przygarnięciem) psa w tej Ameryce. Może teraz już podobnie i w Polsce jest, chociaż kiedyś to pamiętam, że jak się przygarniało psa ze schroniska, to jeszcze całowali człowieka po rękach że chciał wziąć. Znaleźliśmy Shivę przez internet, na stronie organizacji, która pośredniczy w znajdowaniu kotów i psów. Szukaliśmy względnie młodej suki – oczywiście Pit Bulla. Jak zobaczyliśmy jej zdjęcie, nie mogliśmy się oprzeć i wypełniliśmy podanie. A w tym podaniu to pytań prawie 40. I to jakie szczegółowe! Pytali się o nasze podejście do tresury psa, troche wiedzy ogólnej o zdrowiu i chorobach psich, dużo pytań o wcześniejszym piesku. Koniecznie trzeba było podać liste osób, żeby mogli sprawdzić nasze referencje – łącznie z naszym weterynarzem, u którego leczyliśmy Russię. Po wtępnym zweryfikowaniu naszego podania, zostaliśmy zaproszeni na ‘adoption event’, który co tydzień w sobotę odbywa się w jednym ze sklepów zoologicznych. Tam oprócz Shivy (jeszcze wtedy miała na imię Beulah, ale jako że nie była przyzwyczajona do tego imienia, to zmieniliśmy), spotkaliśmy także dwa inne Pit Bulle, które nam się podobały, i milion innych psów, którymi my akurat nie byliśmy zainteresowani! Przeprowadzono z nami dwie niezależne rozmowy kwalifikacyjne. Musiały pójść dobrze, bo w środe przyjechał do nas wolontariusz na inspekcję mieszkania – czy aby na pewno bezpieczne dla psa. W końcu w kolejną sobotę mogliśmy w końcu jechać odebrać naszego nowego czworonoga! (A tak swoją drogą to tutaj czasem trudniej jest zaadoptować psa niż dziecko. Pracuję z kobietą, która ma jedną adoptowaną córkę, a adopcja psa nie doszła do skutku z jakiś powodów).

Zanim do nas przyjechała, wybraliśmy się w piątek wieczorem na zakupy, żeby kupić psią wyprawkę! A to nowe zabawki, a to łóżko, a to jedzonko...kasy wydaliśmy nie z tej ziemi. No ale w końcu piak jest tego warty. Z resztą taki duży wydatek to tylko jednorazowa sprawa.

Shiva jest cudowna...; choć jak to Mike określił – anti-Russia! Tzn. więszkość nawyków ma zupełnie odwrotnych niż nasz poprzedni pies: zaczynając od jedzenia, poprzez spacery, do spania. Musimy ją trochę wychować, bo po tym jak siedziała w schronisku w klatce przez tyle czasu, to teraz brakuje jej delikaności. Jest strasznie nieokrzesana....ale to wszystko z miłości, a nie ze złości. Już się nauczyła swojego imienia, i przyzwyczaiła się do nas...a my do niej. Choć sporo czasu nam zajmie dopracowanie jej pozostałych manier.

Już nawet oglądaliśmy drugiego pieska – tez suczkę, i tez Pit Bulla. I nawet dwie ‘dziewczynki’ się spotkały. Myśleliśmy żeby od razu zaadoptować dwa, ale chyba jednak narazie się nie zdecydujemy. Wolimy się upewnić, że Shiva już się oswoiła z nami i z mieszkaniem, a później ewentualnie pomyślimy o towarzyszce dla niej.