"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

czwartek, 17 grudnia 2009

Jeszcze tylko tydzień do świąt, a u nas w domu wcale nie jest świątecznie. Po raz pierwszy od lat nie mamy choinki. Nawet nie powiesiłam skarpet na kominku, ani światełek przed domem… chociaż to ostatnie to głównie z powodu pogody. Właściwie w każdy weekend, kiedy mieliśmy zabrać się za te światełka, lało jak z cebra; przecież nie będziemy wieszać dekoracji w deszczu.
W każdym razie za niecałe dwa dni wybywamy na naraty. Wigilię spędzimy u moich znajomych, Boże Narodzenie u Mika znajomych; a następnego dnia lecę do Polski. Więc nie opłaca się kupować choinki… żeby opadła jak nikogo nie będzie w domu.
Jedyna namiastka świątecznej atmosfery to wysłane listy świąteczne (wyjątkowo w tym roku bez opóźnienia), kupione prezenty i kartki z życzeniami na bufecie w kuchni.
A po wigilii, i w świąteczny poranek usiądziemy sobie przy rozgrzanym kominku… i też będzie nastrojowo.

niedziela, 13 grudnia 2009

Kocham czytać… tylko że na takie czysto przyjemnościowe czytanie to czasu mi brakuje już od ponad roku. Tyle czasu spędzam na czytaniu szkolnych rzeczy, że jak już się z tym uporam, to ostatnią rzeczą którą chciałabym robić to jest czytać jeszcze coś ot tak sobie.

Dobrze więc że ktoś kiedyś wpadł na genialny pomysł nagrywanych książek. Po raz pierwszy zaczęłam słuchać książek w zeszłym roku. Pomyślałam sobie że skoro i tak spędzam średnio dwie godzinny dziennie w samochodzie, to powinnam robić coś bardziej konstruktywnego niż słuchać porannych radiowych ‚talk-showów‘ i tracić czas na próbach dodzwonienia się do nich z odpowiedzią na czasem całkiem głupawe pytania.

Na początku trochę kiepsko mi szło to „czytanie“ w samochodzie: czasem lector miał mało atrakcjny głos, czasem czytał za szybko, innym razem za wolno; czasem ani się obejrzałam a myślami byłam gdzieś zupełnie daleko od ksiązki i musiałam cofać się kilka ścieżek do mementu gdzie zgubiłam wątek.

W końcu jedak polubiłam „słuchanie“ książek. Czasami takie słuchanie jest nawet lepsze od czytania; tak było na przykład z „Twiligh“. Zaczęłam czytać tę książkę zeszłego lata. Dotarłam do setnej strony i całkowicie urzęzłam – niby że chciałam wiedzieć co się stanie z bohaterami, ale nie mogłam się przebić przez prymitywny „harlequinowy“ język. Odłożyłam więc to czytanie na lepsze dni; ale jak wróciłam do szkoły i z czytania nici, to postanowiłam wypożyczyć „Twilight“ w wersji audio z biblioteki… I całkowicie straciłam głowę i zakochałam się w tym fantazyjnym świecie Belli i Edwarda. Dochodzi do tego że wracam ze szpitala późnym wieczorem i zamiast śpieszyć się do domu to siedzę w samochodzie w garażu i słucham jeszcze kilku ścieżek.

sobota, 28 listopada 2009

Od kilku tygodniu jesteśmy właścicielami dwóch koni wyścigowych; a ściślej mówiąc, na spółkę z dobrymi znajomymi posiadamy 20% udziałów. Mam nadzieję że kiedyś w przyszłości będę miała własnego (tak na 100%) konia, a tymczasem muszę się zadowolić tymi. Konie mieszkają w stajniach przy torze wyścigowym w Charlestown w West Virginii, około 2 godziny od nas. Dopiero wczoraj przy okazji długiego weekendu miałam czas żeby je poznać. Zdjęcia nie są najlepszej jakości, bo robione telefonem.

To jest Clear View Heights – jest dosyć obiecującym „wyścigowcem“.




A to jest Palm Crescent – szuka smakołyków w mojej torebce. Nie jest najbardziej atletycznym koniem, ale jest za to bardzo milusiński!

czwartek, 26 listopada 2009

W czasie moich pięciu tygodni na internie doświadczyłam sporo smutku, żalu, łez, współczucia; opiekowałam się 53 letnim pacjentem z marskością i rakiem wątroby, ogromnym wodobrzuszem i zaawansowaną niewydolnością nerek; 73 letnim mężczyzną z rakiem prostaty z rozległymi przerzutami do kości, niewydolnością serca i migotaniem przedsionków, który podczas pobytu w szpitalu był cakowicie zależny od pielegniarek, a w domu (zupełnie nie wiem jak) opiekował się swoją niepełnosprawną żoną; nasz zespół zajmował się 44 letnim mężczyzną, którego życie w ciągu miesiąca zmieniło się diametralnie – na początku października był zdrowym kierowcą tirów, a w listopadzie przykuty do łożka z rakiem jelita grubego z przerzutami do wątroby i kości, z patologicznymi złamaniami obu kości udowych, po dwóch chemiach i skomplikowanych operacjach ortopedycznych.
Mogłabym tak wyliczać bez końca. Najbardziej jedak poruszyła mnie jedna z moich pacjentek w przychodni geriatrycznej – 68-letnia J. z zaawansowaną chorobą Alzheimera, tańcząca roślina, całkowicie odcięta od otaczającego ją świata. Do lekarza przyszła w towarzystwie męża, który od ponad 6 lat powoli tracił kontakt ze swoją żoną – niedgyś utalentowaną tancerką, a teraz wychudzoną kobietą z pustymi oczami i niemymi ustami, która utknęła kilkadziesiąt lat temu, bezustannie przestępując z nogi na nogę, kołysząc biodrami…

W tegoroczne święto dziękczynienia jestem wdzięczna za kolejny rok w zdrowiu; za to że nikt z moich najbliższych nie doświaczył tego bólu, z któym na codzień spotykam się w szpitalu; za te nieprzespane noce, nie obejrzane filmy, nie przeczytane książki, nie odpisane maile i za ludzi, których spotykam i na których uczę się bycia lekarzem; i za cierpliwego, kochającego męża; i za nieposkromione psy dzięki którym pomimo deszczu i nocy doświadczam chociaż kilka chłystów świeżego powietrza; i za indyka w piekarniku; i za 30 dni które jeszcze mnie dzielą od wyjazdu do Polski…

wtorek, 24 listopada 2009

Wygląda na to że Ameryka całkowicie postanowiła ominąć święto dziękczynienia w tym roku i tuż po Halloween poddać się całkowicie bożonarodzeniowemu nastrojowi! Już od początku listopada w sklepach zrobiło się czerwono-zielono, choinkowo i… kolędowo! Wczoraj wyprowadzając psy na spacer zobaczyłam że w jednym domu na naszym osiedlu nie tylko świąteczne sopekli wiszą na dachu, ale i choinka jest ubrana w jednym z okien! I tak sobie myślę że musi być trudno w tym okresie w Ameryce nie być chrześcijaninem. Do świąt jeszcze ponad miesiąc, a ja już nie mogę słuchać kolęd w radiu i w sklepach… a przecież jakby nie patrzeć połowa ludzi w tym kraju nie świętuje Bożego Narodzenia w ogóle!!!

niedziela, 15 listopada 2009

Można przyzwyczaić się do wielu rzeczy… do wstawania o 4:30 rano; do bycia pierwszym klientem w Starbucksie tuż po otwarciu o 5:30 (choć zdarzyło się i tak że musiałam być w szpitalu wcześniej i trzeba było obyć się bez kawy); do tego że całe dnie mijają i nie widzę słońca (chociaż od przestawienia zegarków dwa tygdonie temu widzę pierwsze promyki zanim znikam w ścianach szpitala); do tylko trzech wolnych dni w ciągu miesiąca; do tego że „wczoraj“, „dzisiaj“ i „jutro“ czasem nic nie znaczą, bo wstaję tego samego dnia co kładę się spać; do dni kiedy nie widzę twarzy mężczyzny który spi obok mnie bo wykradam się z sypialni kiedy on przewraca się na drugi bok, i spię kiedy on wraca do domu po późnej grze hokeja; do tego że mrożona kanapka „peanut and jelly“ smakuje jak filet mignon w pięciogwiazdkowej restauracji, bo nie ma czasu pomiędzy pacjentami na nic bardziej wyrafinowanego…

Są jednak rzeczy do których trudno przywyknąć… do wpisów w kartach pacjentów długością dorównywujących nowelkom Sienkiewicza; do czekania na wyniki badań krwi, albo jednego z 50 różnych testów kardiologicznych zanim ma się blade pojęcie co dolega danej osobie; do obchodów które czasem trwają wystarczająco długo że trzeba zrobić przerwę na lunch pomiędzy pacjentami; do pacjentów którym można tłumaczyć „jak grochem o ścianę“ że morfina jest pomocna przy zapaleniu trzustki, ale tylko do następnego upicia się do nieprzytomności;

Wygląda więc na to że internisty ze mnie nie będzie.

wtorek, 3 listopada 2009

Skończyłam ginekologię i położnictwo… i było bosko!

Do szkoły medycznej szłam bez żadnych uprzedzeń, być może potencjalnie bardziej nastawiona na anastezjologię niż na pozostałe kierunki, ale generalnie otwarta na wszystko… z wyjątkiem ginekologii!!! Dużo było ku temu powodów ale przede wszystkim że ginekolog zawsze wydawał mi się… takim „dentystą od pochwy“ ☺… no bo jak inaczej nazwać lekarza, który cały dzień zagląda kobietom między nogi i pobiera próbki cytologiczne?

W zeszłym roku podczas kursu „Zdrowie kobiety“ moje stereotypy zostały wystawione na próbę i … okazało się że to był mój ulobiony przedmiot! Bardzo wyczekiwałam tegorocznych praktyk, ale w głębi chyba miałam nadzieję że nie będzie mi się podobało na tyle żeby zrezygnować z planów anestezjologicznych. Podobało mi się jednak bardziej niż oczekiwałam. Okazało się że więcej czasu spędziłam na porodówce albo na sali operacyjnej niż w przychodni; a i w przychodni było całkiem interesująco, bez nadmiaru cytologii! W sumie asystowałam przy 3 cesarkach, 8 porodach (własnoręcznie urodziłam 8 łożysk!), uczestniczyłam w wielu operacjach małych i dużych, otwartych, laparoskopowych, z użyciem robota… i zupełnie wyobrażam sobie siebie w tej roli. Anestezjologia jeszcze nie skreślona z listy potencjalnych karier… ale na pewno nie będe się przy niej upierała. Jedyne co mnie maratwi w ginekologii to… nadmiar kobiet! Nie chodzi o pacjentów (bo to jest raczej zrozumiałe), ale o totalną dominację tego zawodu przez kobiety z nadzwyczaj wygórowanym Ego! Ilość estrogenu jest oszałamiająca i mam nadzieję że jeśli zdecyduję się na tę specjalizację to jakoś sobie poradzę z tym fantem.

piątek, 30 października 2009

W Polsce już po pierwszym śniegu, za dwa dni zakurzone i prawie zapomniane futra zobaczą światło dzienne… bo przecież nie wypada jechać na cmentarze w dżinsach i codzienniej kurtce, skoro wszystkie ciotki i kuzyni też przyjdą zapalić świąteczą (i w większości przypadków tylko symboliczną) święczkę… Tutaj jesień na całego, a ja dopiero tydzień temu zdałam sobie z tego sprawę… kiedy po prawie miesiącu przybywania do szpitala przed świtem, i wychodzeniu po zmroku zobaczyłam przepiękne jesienne kolory!

Aż trudno uwierzyć w zeszły weekend minęło sześć lat od naszego ślubu! Spędziliśmy weekend w górach w Virginii… w miejcu gdzie gdzie… nie ma zasięgu komórkowego przez dziesiątki kilometrów, gdzie trzeba wykręcać numer centrali żeby uzyskać długodystansowe połączenie telefoniczne, ale gdzie w starodawnym pensjonacie można podłączyć się do internetu ‚wirelessly‘ ☺.

Było pięknie, i relaksująco!!! Uwielbiam jesień!







Psy też nie mogą się nacieszyć liściami!!! (Tylko gorzej z grabieniem) ☺





No i to oznacza że zima (i narty) już tuż tuż…

środa, 30 września 2009

Ponad dwa tygodnie minęło od kiedy skończyłam psychiatrię, choć wydaje się że całe wieki… przynajmniej sądząc po ilości doświadczeń które zdobyłam na ginekologii między „wtedy a teraz“. Mam jednak jeszcze jedną historię do opowiedzenia, która wydarzyła się podczas mojej poprzedniej rotatcji.
Nasz zespół otrzymał prośbę o konsultację w sprawie kobiety, która usiłowała samobójstwa przedawkując na paracetamolu (ponad 200 tabletek). Nie mogliśmy dokonać ewaluacji pacjentki, ponieważ była na respiratorze w stanie śpiączki farmakologicznej. Do dzisiaj mnie mogę wyjśc z podziwu jak często psychiatrzy są wzywani do „przebadania“ nieprzytomnych pacjentów… co oczywiście całkowicie mija się z celem. No bo jak można wydać opinię o stanie psychicznym pacjenta z którym nie można zamienić nawet słowa? Ale nie w tym cała sprawa.
Jedno przedawkowanie paracetamolu może zniszczyć wątrobę szybciej niż całe lata alkoholizmu. O dziwo, jednak, wątroba naszej pacjentki sprawowała się bez zarzutów – przynajmiej na to wskazywały enzymy wątrobowe. A w stan śpiączki farmakologicznej została wprowadzona, bo miała niską saturację tlenu, a intubacja przytomnego pacjenta nie wchodzi w grę. Nasza konsultacja więc ograniczyła się do notatki że będziemy do dyspozycji jak pacjentka zostanie wybudzona. Na następny dzień zalogowałyśmy się do elektronicznej bazy danych żeby zobaczyć jak nasza pacjentka się czuje i nasze zaskoczenie sięgnęło granic kiedy zobaczyłyśmy poranny wpis pt. „Discharge“ (wypis ze szpitala); byłyśmy z dziewczynami pewne podziwu że intubowana poprzedniego dnia pacjentka tak szybko doszła do siebie i ją wypisali. Kliknęłyśmy na ten wpis i przeczytałyśmy: „Czas zgonu – 5:53; przyczyna zgonu – zachłystowe zapalenie płuc“…
Nawet po paru tygodniach nie umiem ubrać w słowa tego co wtedy czułam. Tak naprawde ta kobieta nie była nawet moją pacjentką, na nawiązałam z nią żadnej więzi… a mimo wszystko te czarne litery na białym tle zrobiły na mnie piorunujące wrażenie.
A swoją drogą, życie jest bardzo ironiczne – ktoś kto po raz piętnasty (Tak! To nie pomyłka) próbuje popełnic samobójstwo przedawkowując panadol, umiera na zapalenie płuc, a nie z powodu uszkodzenia wątroby!!!

niedziela, 13 września 2009

Dopiero teraz zdałam sobie sprawę że w moim blogu zupełnie zignorowałam mój ogródek. Co prawda teraz już powoli podumiera, i wygląda że z ostatniego plonu pomidorów nic nie wyjdzie, bo dni są za chłodne i za mało słońca żeby się zaczerwieniły; ale muszę przyznać że jak na pierwszy raz spisałam się nie najgorzej w roli ogrodnika.
Całe lato miałam świeże warzywka na własne potrzeby. Najlepiej rosły pomidory, ogórki i zioła. Ostra paryka, która wciąż suszy się w oknie w kuchni też ładnie rosła. Ale zwykła czerwona i zielona papryka (tzw. „bell peppers“), dopiero zaczęła rosnąć jak już całkowicie się poddałam, zostawiłam ogródek na tydzień bez podlewania w okresie największej suszy i pojechałam do Kalifornii. Byłam przekonana że po powrocie będę musiała wyrwać uschnięte krzaki papryki a tu czekała na mnie niespodzianka… na każdym krzaku kilka malutkich papryczek, które bardzo ładnie dojrzały w ciągu kolejnych tygodni!









Postanowiłam że w przyszłym roku zasadzę zioła w donicach na tarasie. Wtedy w ogródku będzie więcej miejsca na warzywa… no i nie będe musiała przemakać do suchej nitki za każdym razem kiedy potrzebuję trochę bazylii czy tymianku. Jakoś tak się złożyło w tym roku że za każdym razem jak potrzebowałam ziół, to akurat tak lało że po powrocie z ogródka musiałam się przebierać w suche ubrania ☺.

A skoro już przy gotowaniu to muszę przyznać że mało rzeczy sprawia mi tyle radości i satysfkacji co krzątanie się po kuchnii, próbowanie nowych przepisów i… jedzenie. Na urodziny przyjaciele sprawili mi książkę kucharską Jamiego Olivera i… na nowo odkryłam moją pasję! Przepisy są niesamowite i zawsze wychodzą! (Dzięki Stefany!!!)
Już profesjonalnym kucharzem nie zostanę… za dużo czasu w życiu spędziłam w różnego rodzaju szkołach, i lekarz to ostateczna decyzja, ale moim marzeniem jest żeby kiedyś móc zapisać się w czasie wakacji do prawdziwej szkoły kulinarnej i w ciągu kilku tygodni zgłębiać tajniki kuchni!

Na koniec zdjęcie mojego tegorocznego „debiutu wekowego“. Dżemy wyszły niesamowite! To tylko namiastka – bo w sumie zrobiłam około 60 słoików!

wtorek, 8 września 2009

Dzisiaj po raz pierwszy w tym roku nastała typowo jesienna pogoda. Lało jak z cebra od samego rana i o 7:00 rano jeszcze ciągle było ciemnawo. Nie wiem czemu właśnie w taką pogodę zachciało mi się ubrać w sukienkę… tym bardziej że sukienki i spódniczki należa w moim przypadku do rzadkości.
W każdym razie w drodze do szkoły dopatrzyłam się oczka na moich rajstopach. Jako że z czasem stałam dosyć nieźle, postanowiłam zatrzymać sie w Walmarcie, który z resztą wcale nie był tak bardzo „nie po drodze“. Kupienie rajstop i przebranie się w sklepowej toalecie zajęło zaledwie kilka minut. Jak wyszłam na parking to akurat rozpadało się na całego, chociaż wydawało mi się że już bardziej lać nie może. Szybciutko pobiegłam do samachodu… tylko żeby zobaczyć go nie stoi tam gdzie go zaparkowałam!
Deszcz się leje, ja przemoczona do bielizny, biegam po całym parkingu jak szalona, wciskam ‚panic button‘ na moim breloczku… a po samochodzie ani śladu.
W końcu sięgam zdesperowana po telefon do mojej torebki, żeby zadzwoć do Mika i powiedzieć mu że mój samochód zniknął a tu się okazuje że komórka również została w samochodzie.
Zrezygnowana, przemoczona do suchej nitki wróciłam do sklepu, znalazłam ochoronę i jak tylko zaczęłam im zdawać raport z kradzieży mojego samochodu, nagle mi się przypomniało że dzisiaj jechałam do szkoły Mika samochodem a nie swoim… i oczywiście stał tam gdzie go zaparkowałam!

Dobrze że już ostatni tydzień psychiatrii przede mną, bo wygląda na to że powoli zaczynam tracić głowę…

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Zadziwiające jak tętniący życiem w ciągu dnia szpital zmienia się w ciche i wyludnione miejsce wieczorem. Te same korytarze jakby zupełnie inne... i takie tajemnicze; tylko ER (pogotowie) funkcjonuje jakby nigdy nic, zupełnie nieświadome upływu czasu.

Własnie widziałam mojego pierwszego pacjenta tej nocy - młodego chłopaka z historią schizofrenii od kilku lat, który przyszedł zdesperowany głosami które bezustannie przypominają mu jak został kilka lat temu zgwałcony przez ducha zmarłego przyjaciela rodziny - Franka.
Niesamowite jak wiele może zmienić się w ciągu miesiąca. Zanim rozpoczęłam moje praktyki na psychiatrii martwilam się czy będę umiała rozmawiać z pacjentami o ich (czasem całkiem przedziwnych) problemach; czy będę wiedziała jak bez żenady zadawać 'trudne' pytania. A dzisiaj wyimaginowany Franky wcale nie budzi we mnie ździwienia. Bez problemu pytam kobiety w ciąży ile kokainy używa i skąd bierze na to pieniądze, a kiedy ona informuje mnie że z prostytucji, ja z zimną krwią pytam czy uprawia seks z mężczyznami, kobietami czy obojgiem.
Widziałam kobietę z chorobą psychosomatyczną która przeszła 56 operacji w swoim życiu.
2 tygodnie temu przyjęłam na oddział dziewczynę z Pakistanu w tak zaawansowanym stadium schizofrenii katatonicznej że przestała mówić ponad 3 lata temu i żyła całkowicie w swoim własnym świecie. Do szpitala została przywieziona dopiero jak odmówiła jedzenia i picia; a dzisiaj obserwowałam ją w trakcie terapii elektrowstrząsowej (która nie ma absolutnie nic wspólnego z barbarzyńskimi praktykami z horrorów) i muszę przyznać że po trzech zabiegach widać pozytywne zmiany w jej zachowaniu.

OK! Czas na drzemkę! Nie jestem jeszcze zmęczona, ale w trakcie tego ostatniego miesiąca nauczyłam się również że w czasie nocnego dyżuru śpi się jak można, bo potem można nie móc jak się zachce.

niedziela, 9 sierpnia 2009

Nie wszystkie zdjęcia zmieściły mi się w ostatnim poście!







No i króciutki filmik z przeuroczymi 'sea lions'.

Po Napie wyruszyliśmy do Monterey, gdzie spędziliśmy większośc naszych wakacji! Po drodze zahaczyliśmy o San Francisco, bo bardzo chciałam przejechać przez Golden Gate Bridge (ostatnim razem udało mi się tylko popatrzeć na most z daleka). Okazało się że nie tylko przejechałam przez most, ale nawet przespacerowałam się po nim!


Monterey jest przepiękne! Uwielbialiśmy spacery nad dzikim Pacyfikiem. Naszym ulubionym momentem każdego dnia były wieczorne wizity na molo tuż obok naszego hotelu żeby odwiedzić nasze foki, które często o tej porze dnia odpoczywały na skałach przed nocnym polowaniem.
Oprócz fok było tam mnóstwo czarnych kormoranów i.. wydry (sea otters), z których Monterey słynie. Wydry rzadko wychodzą na ląd. Jeśli chcą odpocząć, zawijają się w ogromne wodorosty i unoszą się na powierzchni wody. Wybrałam się z Mikiem jednego dnia na wyprawę kajakową po ocenie. Zakotwiczyliśmy się w kępie wodorostów i obserowaliśmy wydry około 2 metrów od nas. Były tak blisko że słyszeliśmy ich mlaskanie jak chrupały kraby i krewetki!
Pogoda w Monterey jest… wymarzona! Nie ma tam 4 pór roku. Śnieg prawie nigdy nie pada. Nie ma upału i wilgoci takiej jak w Virginii (np. dzisiaj jest 40 stopni i prawie 100% wilgotności). W środku lipca temperatura nie przekraczała 22-25 stopni. Rano było wręcz chłodno – trzeba było ciepliej się ubrać. Woda jest zdecydowanie za zimna żeby w niej pływać - zupełnie jak w Bałtyku. Ale nam w oceanie najbardziej podoba się jego szum, błękit, bezkres... zdecydowanie bardziej wolimy pływać w basenie!
Te wakacje całkowicie zmniły nasze plany na przyszłość. W tej chwili to bardziej marzenia… niż plany, ale bardzo byśmy chcieli móc się tam przeprowadzić - może za 10 lat? Mika rodzice mieszkają na tyle daleko od nas że samochodem jedzie się cały dzień, więc najczęściej latamy, a ja będę daleko od mojej rodziny bez względu na to czy będziemy w Virginii czy w Kalifornii!!!


Przepięknie, prawda? Na tym kajaku to co prawda nie my... ale w czasie naszej wyprawy wyglądaliśmy podobnie; tylko nie braliśmy aparatu, tak na wszelki wypadek jakby kajak się wywrócił...


Pacyfik o zachodzie słońca


'Sea Lion' na wyciągnięcie ręki.

Foki

Widok na Napa Valley z winnicy Artesa


W końcu nie napisałam nic o naszych wakacjach w Kalifornii! Było cudownie.
Nie chcę nadużywać słów, ale chyba nie przesadzę jeśli powiem że to najlepsze wakcje w moim życiu… albo przynajmniej w tej samej kategorii co nasza podróż poślubna po Anglii/ Szkocji/ Irlandii!
Czemu było tak niesamowicie? Bo nie trzeba było nigdzie gonić i stresować się co jeszcze chcemy zobaczyć (czego niestety nie da się uniknąć kiedy jedzie się do nowego miejsca). Oboje byliśmy już w północnej Kalifornii, więc tym razem byliśmy głownie nastawieni na relaks. Nie mieliśmy żadnego planu, ani listy rzeczy do zrobienia. Jedyną rzeczą którą zaplanowaliśmy z góry były rezerwacje hoteli i samochodu.
Zaczęliśmy od Napa Valley – największego amerykańskiego regionu winnego. Większość czasu spędziliśmy na degustacji win i dobrego jedzenia ☺. Między jedną a drugą winnicą robiliśmy tyle przewy ile było potrzeba na ‚wyparowanie winna‘ z głowy (bardzo ‚doktorskie‘ i naukowe sformułowanie), żeby można było usiąść za kierownicą i jechać do kolejniej winnicy! Znane winiarnie omijaliśmy z daleka – głownie dlatego że są przereklamowane a ich wina można kupić nawet w Virginii w narożnym sklepie.
Zaglądaliśmy do małych winiarnii, które ciekawie wyglądały z ulicy, albo których nazwa brzmiała intrygująco. Jedyna dużą winiarnia w której się zatrzymaliśmy była V. Sattui, która urzekła mnie podczas mojej ostatniej wizyty 8 lat temu. Mają wyśmienite wino, najlepsze w Napie (przynajmniej według mnie i Mika), i ich wina można kupić tylko u nich. Wysłaliśmy sobie do Virginii całe pół skrzynki!!! W pozostałych winnicach kupiliśmy sobie po bultelce/ albo dwie i… delektowaliśmy się nimi przez resztę naszych wakacji! Codziennie po kolacji otwieraliśmy butelkę i zanim się zorientowałam, odpływałam w ‚winny sen‘.


'Wine Tasting Room' w V. Sattui gdzie sam senior rodu nalewał nam wino podczas degustacji.


Cheese shop w V. Sattui. Raj dla podnibienia (przynajmniej mojego) :)



piwnica w V. Satui.



Ten sklep był niesamowity! Nie mogłam się napatrzeć na ich gadżety kuchenne i mieszanki ziołowe. Mike kupił sobie tam przyprawy do grilowania, a ja sama nalałam sobie do butelki niefiltrowaną oliwę prosto z tłoczenia! Przepyszna - szczególnie do maczania świeżego pieczywka...

czwartek, 30 lipca 2009

Mówią że nieszczęścia chodzą parami… raczej nie w moim przypadku. Może ‚nieszczęścia‘ to za wielkie słowo, ale na niedobór pechowych przygód tego lata narzekać nie mogę.

Zaczęło się na początku czerwca powodzią u na naszym podwórku za domem i zalaniem ‚basementu‘ (mieszkalnej piwncy). Jeszcze nie do końca uporaliśmy się z remontem na górze, a cała masa roboty na dole nam się zwaliła. Choć muszę przyznać że w całym tym nieszęściu, mieliśmy kupę szczęścia; a mianowicie: tuż po tym jak odkryliśmy ‚powódz‘ i 5-centymetrowe bajoro na podłodze naszego ‚basementu‘ zadzwoniliśmy do naszego ubezpieczenia i wyjaśniliśmy że nasza pompa, która w przypadku obfitych deszczów ma wypompowyać wodę spod fundamentów, została przeciążona. Ubezpieczenie stwierdziło że zajmą się tą sprawą i żebyśmy się o nic nie martwili. Dopiero po tym jak przysłana przez nich ekipa zerwała dywany, wcięła się w ściany żeby upewnić się że wilgoć nie spowodowała szkód, i zamontowała kupę suszarek, wiatraków i innych głośnych urządzeń (w towarzystwie których musiałam uczyć się do mojego egzaminu), ktoś w ubezpieczalni dopatrzył się że tego typu szkody nie są pokrywane w naszym stanie! Widocznie ulewne wiosny zdarzają się tutaj na tyle często, że ubezpieczenia zbnkrutowałyby na wypłacaniu odszkodowań. Skoro jednak pomyłka wynikała z ich niedopatrzenia, musili przywrócic nasz dom do stanu sprzed przyjścia ekipy, i pokryli koszty położenia nowej podłogi – która jest o wiele ładniejsza niż stara, bo zamiast dywanu mamy terrakotę.

Kilka dni po tej nieszczęsnej powodzi ktoś wycofał na parkingu w mój samochód. Akurat Mike używał tego dnia mojego ‚trucka‘. Wszystko to działo się na oczach Mika i jego kolegów, którzy siedzieli w barze i ‚zabijali‘ czas czekając na hokeja. Mike wyskoczył z tego pubu i zaczął biec za gościem, który, jak się okazało, był… po kilku ‚pifffkach‘. Podczas gdy Mike zadzwonił na policję, gościu ulotnił się – na szczęście na piechotę, więc jego samochód został jako dowód. Szkody w moim samochodzie nie były wielkie, ale mam zarysowanie i wgniecenie na tylnym derzaku i błotniku i stłuczone jedno tylne światło. Facet oczywiście wszystkiego się wyparł, sprawa trafiła do sądu i dopiero w tym tygodniu (po ponad 6-ciu tygodniach) jego ubezpieczenie w końcu wystawiło nam czek za straty (który jeszcze do nas nie dotarł).

W końcu, jakby mi brakowało wrażeń, trzy tygodnie temu twardy dysk w moim Mac’u odmówił posłuszeństwa i postanowił się permamentie zepsuć. Pomimo że od kilku miesięcy zabierałam się za kupienie dodatkowej zewnętrznej pamięci, żeby przenieść na nią zdjęcia z komputera, to jakoś nie zdążyłam zanim wszystkie fotki po prostu przestały istnieć. Komputer naprawiony, ale czuję się jakby kawałek mnie gdzieś zniknął – bo jakby nie patrzeć, wszystko co nazbierało mi się przez ostatnie dwa lata przepadło w czarną dziurę! Dziwnie tak właczać nowy komputer i nic na nim nie mieć. Oczywiście postaramy się odzyskać utracone informacje, co jeśli się powiedzie, może kosztować dwukrotnie więcej niż mój komputer kiedy go kupiłam dwa lata temu. Chyba nie muszę dodawać że teraz w końcu kupię zapasową pamięć i wszystko będzie zabezpieczone!!!

środa, 29 lipca 2009

Od przedwczoraj mamy w domu nowego domownika. Nazywa się Nero, ma około dwóch lat i pojawił się trochę z nienacka i szybciej niż myśleliśmy.

Już od jakiegoś czasu myśleliśmy o drugim psie. Wielu naszych znajomych ma dwa, i twierdzą że dwa psy są łatwiejsze niż jeden. Poza chcieliśmy żeby Shiva miała kompana, skoro już jest takim towarzyskim psem.

Adopcja Shivy trwała około 3 tygodni, tak więc kiedy w ostatni weekend w końcu zaczęliśmy rozglądać sie po internecie za potentialnym psiakiem do adopcji, byliśmy nastawieni że zajmnie nam to kilka tygodni. Wypełniliśmy kilka form ‚online‘ i w poniedziałek rano Mike zadzwonił do schroniska żeby osobiście umówić nas na spotkanie z jednym z psów na kolejny weekend. Okazało się jednak że psiak który zwrócił naszą uwagę, był u nich już prawie miesiąc; a ze wględu na przeludnienie (lub ‚przepsienie‘), jeśli nikt nie adoptuje psa w tym czasie, to niestety czworonogi są usypiane. Kolej Nero była dzisiaj… no więć jak mieliśmy go nie wziąć od razu?!

Narazie jest bardzo wychudzony, waży niewiele więcej niż połowa tego co Shiva. Jest też wyjątkowo milusiński i nie odstępuje mnie na krok. Nie byłoby to takie złe, gdyby nie fakt że Mike jest od wczoraj na 3 dni w delegacji, i ja sama muszę zmagać się z nadmiernie rządnego uwagi psa, i cholernie zazdrosnej Shivy!!! Trochę czasu zajmie im ‚dogryzienie‘ się, chociaż na spacerach już ‚dogadują‘ się nieźle! Już prawie udało mi się opanować wyprowadzanie dwóch pit-bullów na dwóch smyczach bez zaplątywania się.

Nero jest również dosyć strachliwy, i między innymi boi się… schodów! Nawet nie próbuję się domyślać przez co musiał przejść ‚w poprzednim życiu‘, skoro na widok nas idących po schodach zaczyna trząść się jak galareta i ucieka. Miejmy nadzieję że przezwycięży tę fobię zanim przybierze na wadze; teraz przy jego 16 kg wnoszenie i znoszenie go na rękach nie jest nadzwyczaj forsujące, ale przy jego apetycie, spodziewam sie raczej szybiego przyrostu mięśni i wagi.

A na tym zdjęciu, Nero triumfalnie leży na posłaniu Shivy, chociaż jego własne jest kilka kroków obok!

Moje wakacje już się skończyły i… nawet nie napisałam ani razu. Ale opiszę wszystko na raty; tylko nie pokolei, bo sama już nie wiem co było najpierw a co później, ale jakie to ma znaczenie.

Dzisiaj rozpoczęłam oficjalnie trzeci rok. Narazie tak nieformalnie – trzy dni ‚orientation‘. Dostałam własny pager, identyfikator szpitalny, kod dostępu do elektronicznych kart pacjentów; nauczyłam się dawać zatrzyki domięśniowe i cewnikowania kobiety i mężczyzny (te trzy ostatnie na manekinach w laboratorium symulacyjnym). Powinnam była się nauczyć pobierać krew – tym razem na prawdziwym człowieku, ale ta część nie poszła już tak gładko. Ale tak to jest jak dwie baby pracują w parze. Najpierw ja pobierałam krew koleżance. Niby że wkłułam się w żyłę, ale jak manewrowałam podłączając probówkę, to poruszyłam igłą i moja pacjentka się wzdrygnęła, a ja spanikowałam że ją boli i wyciągnęłam igłę. W odwrotym kierunku było podobnie. Koleżanka wkłuła sie we mnie, ale niestety ja z moim drastycznie obniżonym progiem bólu, chyba bardziej profilaktycznie niż z potrzeby westchnęłam zbyt głośno i ona również spanikowała i wyciągnęła igłę zanim zdążyła pobrać próbkę krwi. Miejmy nadzieję że moi prawdziwi pacjenci będą bardziej cierpliwi... albo że ja nie będę taka nadwrażliwa.

czwartek, 14 maja 2009

drugi rok prawie z głowy

No więc dzisiaj miałam ostatni oficjalny wykład na drugim roku! W poniedziałek jeszcze tylko ostatni egzamin i koniec z wykładami w takim wydaniu raz na zawsze! Na trzecim i czwaratym roku też pewnie jakiś wykład się trafi od czasu do czasu, ale to co innego – nie będę już przykuta do tego samego siedzenia w auli przez 20 godzin w tygodniu. Mam nadzieję że jakoś się zmobilizuję i wykrzesam z siebie trochę energii żeby przygotować się do egzaminu z ‚mięśniowo-szkieletowego‘ – chociaż w przypadku tego przedmiotu to całkowity ‚misnomer‘ (już sama nie wiem czy to jest polskie słowo, czy tak je spolszczyłam); reumatyzm jest najciekawszą częścią tego przedmiotu – a to już mówi samo za siebie. Oprócz tego jest cała masa dermatologii – która zdecydowanie nie należy do moich ulubionych, ale nie jest najgorsza w porównaniu z ortopedią!!! Zupełnie nie rozumiem jak ktoś po przetrwaniu tego przedmiotu decyduje się na specjalizację z ortopedii albo rehabilitacji!

We wtorek będę delektowała się moim ostatnim dniem wolności a od środy znikam do 26 czerwca! Właśnie pracuję nad szczegółowym planem powtórek do egzaminu USMLE Step 1, który pokrywa całe dwa lata szkoły medycznej. Muszę do środy dograć wszystkie detale – tj. ile stron muszę przeczytać na dzień i na godzinę, żeby wiedzieć że ze wszystkim się wyrobię. Ogólnie moje życie przez kolejne 5-6 tygodni będzie wyglądać następująco:

6:45 – pobudka, spacer z psem, śniadanie i takie tam
8:00 – 12:00 czytanie
12:00 – 13:00 przerwa na lunch i spacer z psem
13:00 – 17:00 czytanie
17:00 – 20:00 obiad/ spacer lub siłownia/ trochę czasu z mężem/ e-mail/ pranie i wszystko inne
20:00 – 23:00 – rozwiązywanie testów
23:00 – 24:00 – prysznic/ relaks etc
24:00 DOBRANOC

Mam nadzieję że to wypali, bo w przeciwnym wypadku nie ma mowy żeby wyrobiła się z taką masą nauki! Brrr – aż się wzdrygam na myśl o 11 godzinach nauki dziennie. Jeszcze nigdy tyle nie spędzałam nad książkami…

środa, 13 maja 2009

No więc podłoga zrobiona. Ale do całkowitego skończenia remontu jeszcze trochę czasu upłynie. Pomiędzy moimi końcowymi egzaminami (4 w ciągu ostatnich dwóch tygdoni i kolejny za 5 dni) a Mika nowym projektem w pracy, nie ma czasu żeby skończyć odnawianie szafek w kuchni, przyniesienie mebli spowrotem na ich miejsce i wypełnienie ich rupieciami które tam należą. No ale co się odwlecze to nie uciecze. Najważniejse że moje biurko jest na swoim dawnym miejscu i nie muszę uczyć się na kanapie… co zdecydowanie nie sprzyjało naukowemu nastrojowi.

Mój ogródek jednak nie okazał się takim wielkim sukcesem jak na początku mi się wydawało. Owszem warzywka wykielkowały i nawet zaczęły rosnąć, ale na tym się skończyło… Musiałam zrezygnować ze szpinku, który wg opisu na torebce z nasionkami jest rośliną zimnolubną, i powinien być sadzony jak tylko minie ryzyko mrozów, a później dopiero jesienią jak letnie upały się skończą. Może jesienią będę miała więcej szczęścia, bo wiosna w Virginii zdecydowanie nie sprzyja szpinakowi – chłodnej pogody wystarczyło tylko na wykiełkowanie, a później zrobiło się lato na całego i po ptakach. Pozostałe warzywka jakoś rosną powoli – może doczekam się rzodkiewek i sałaty. Wczoraj wsadziłam trzy krzaki pomidorów i kilka papryk. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Fasola rośnie jak na drożdzach – więc przynajmniej tyle z tego dobrego.


No i posadziliśmy kwiatki przed domem. Wygląda na to, że te wymagają zdecydowanie mniej cierpliwości niż ogródek warzyny, i już po trzech dniach pączki zaczęły się rozwijać.

sobota, 2 maja 2009

Jakbym była w Polsce to bym miała długi weekend… a tymczasem nie tylko nie mam długiego weekedu, ale spędzę go obłożona książkami w zagraconym pokoju!!!
Nie wiem czemu wydawało mi się że kładzenie drewnianej podłogi w domu to taka łatwa i szybka sprawa. Prace co prawda zmierzają ku końcowi i jest światełko na końcu tunelu, ale przez następne 4 dni jeszcze musimy mieszkać w tym bałaganie.
Łazienka na dole kompletnie rozebrana, kuchnia odmontowana, tak więc stołujemy się poza domem, albo przywiozimy coś do domu i odgrzewamy w mikrofalówce. Już nawet brakuje mi gotowania (a to bardzo niepokojący znak w moim przypadku). Najbardziej szkoda mi psa w tym całym młynie! – biedna Shiva codziennie rano musi szukać swoich misek, bo jak kolejne partie podłogi zostają zrywane i zastępowane nową, jej naczynia są przestawiane w nowe miejsce.

wtorek, 21 kwietnia 2009

Ojejku! Znowu prawie miesiąc minął odkąd tu coś napisałam. Nie mam pojęcia jak to się dzieje że czasu ciągle tak mało.
Ogródek rośnie! Trochę powoli mu to idzie ale rośnie. Już wszystko wyszło spod ziemi, tylko tak jakoś w zwolnionym tempie się posuwa. Ale słońca jak na receptę – nawet jak jest ciepło to pochmurnie, albo pada całymi dniami. Chyba idzie lepsza pogoda więc może się pośpieszą!

Tak więc skończyłam ginekologię i położnictwo i mój świat stanął do góry nogami! Nigdy nie widziałam siebie w tej roli, przede wszystkim dlatego że tak naprawdę nie wiedziałam co oprócz cytologii i regularnego badnia ginekolodzy robią. Ale okazało się że jak dotąd to był jeden z moich ulubionych przedmiotów i nie ukrywam że namieszał mi w głowie na tyle, że totalnie widzę siebie w tej roli w przyszłości.

Zaczęliśmy remont w domu – i okazało się że nawet umiem pomalować ściany. Do tej pory pomalowaliśmy pokój kominkowy, korytarz i kawałek kuchni. Teraz czekam na weekend, żeby skończyć kuchnię. A w przyszłym tygodniu będą zmieniać nam podłogi na drewniane. W domu bałagan nie z tej ziemi, ale jakoś przeżyję te dwa tygodnie.

czwartek, 26 marca 2009

Tak nie mogłam się doczekać naszych wakacji a tu już durgi tydzien mija od kiedy wróciliśmy do domu! Ale w taki wpadłam ‚naukowy trans‘ że nie było czasu napisać. Od tamtej pory już mam za sobą psychiatrię i od kilku dni robimy ginekologię i położnictwo… albo jak moja szkoła to ładnie nazwała: ‚Zdrowie Kobiety‘.

Nasze małe wakacje były wyśmienite… przynajmniej dla mnie, bo mój mąż jak to już bywa w jego zwyczaju rozchorwał się! Nieważne czy na wakcje jedziemy latem czy zimą, czy blisko czy daleko to zawsze coś się wydarzy: a to ‚alergia stulecia‘, a to ‚wyjątkowo uciążliwy jet-lag‘; tym razem przyłapało go jakieś wirusisko, tak że ostatnie półtora dnia musiałam jeździć sama na nartach. Jeździło się świetnie – prawdziwa zimowa pogoda, mnóstwo śniegu, no i przede wszystkim było z czego zjeżdzać – dobre 10-15 minut się zjeżdzało z samego szczytu (w zależności od szlaku), a nie tak jak w Virginii – człowiek nawet dobrze się nie rozpędzi, a już się jest na dole. No a wieczorami delektowaliśmy się wyśmienitymi kolacjami – no bo będąc w Quebecu nie mogliśmy zrezygnować ze specjałów kuchni francuskiej.






na tym zdjęciu widać okno naszego pokoju hotelowego. dwa balkony na pierwszym piętrze w budynku z czerwonym dachem tuż pod krzesełkiem po lewej stronie. Tak więc widok mieliśmy wyśmienity. I do wyciągu 20 kroków. No i jak Mike się rozchorował to mógł przynajmniej przez okno patrzeć jak ja śmigałam na nartach ;).

A w zeszły weekend w końcu zbudowaliśmy mi mały ogródek – ogrodziliśmy małym płotkiem z cegły i przywieźliśmy dobrej ziemi. Jak narazie posadziłam sałatę, szpinak, buraki, rzodkiewkę i cebulę. Pozostałe warzywka muszą poczekać na cieplejsze czasy. Miejmy nadzieję że coś z tego wyjdzię, bo jak narazie nie widzę ani jednego kiełka, chociaż te rzodkiewkowe powinny sie pokazać lada dzień.

niedziela, 8 marca 2009

No więc tak nasz dom wyglądał w zeszły poniedziałek!





Czekałam na zimową pogodę cały sezon, i końcu śnieg zdecydował się na spadnięcie… w marcu! Moje zdumienie w podziełakowy poranek, kiedy po 5:00 zwlękłam się z łóżka i po wyszykowaniu się do szkoły zobaczyłam co dzieje się za oknem sięgnęło szczytu. Zazwyczaj jestem poinformowana co do pogody – to przywilej wynikający z 2,5 godzin dziennie w samochodzie i słuchania radia ☺. W weekend jednak radia nie słucham, tak więc zupełnie nie spodziewałam się takiej zimy! Ostatni raz tyle śniegu tutaj napadało w 2003 roku! Szkoły oczyście nie było tego dnia. Ta zima jeszcze bardziej rozpaliła we mnie ‚apetyt‘ nasze zimowe wakacje! Już za 3 dni będziemy posuwać na nartach w Quebecu!


A tak nasz ogródek wyglądał dzisiaj rano!







Niesamowite że w ciągu 5 dni pogoda może zmienić się od 10 centymetrów śniegu, do 25 stopni i sandałków. Wczoraj rozpoczęłam moje ferie wiosenne i … sezon ogrodniczy! Trzeba było oprzątnąc grządki z chwastów, suchych liści, i spulchnić trochę ziemię, żeby te krokusiki (zupełnie nie wiem skąd ich tyle się wzięło! Ja ich nie sadziłam, a w zeszłym roku miałam może ze dwa), żonkile, tulipany i hiacynty miały czym oddychać!

sobota, 28 lutego 2009

Lubimy wino. Musi być czerwone! Ja białego się napiję od czasu do czasu - jak mam odpowiedni nastrój i ktoś mnie poczęstuje. W domu nie pijam białego, bo Mike nawet na takie nie spojrzy. Lubimy przede wszystkim wina francuskie - nie sa takie jednolite i… mało skomplikowane. Trzeba trochę się podelektować i wytężyć wyobraźnię żeby pooddzielać poszczególne nuty smakowe; do obiadu lubimy sobie wypić chianti; ja również jestem zwolenniczką kalifornijskiego pinot noir – chociaż dobre pinot kosztuje znacznie więcej niż dorównujący mu smakiem francuski odpowiednik. Pomimo że dosyć często raczymy się winem, raczej trudno jest mi ocenić jakość wina na podstawie smaku; i raczej nie widzę różnicy pomiędz butelką za $15, $25 czy $30; droższe niż to raczej rzadko kupujemy.
W tym miesiącu Mike dostał premię w pracy - ku swojemu zaskoczeniu wyższą niż się spodziewał; żeby uczcić tę okazję postanowiliśmy kupić dobre wino. Trudno powiedzieć czy kubki smakowe nam się wytrenowały, czy to odruch psychologniczny, ale jestem przekonana że ‚bardzo dobre wino‘ ($170 dobre), zdecydowanie odróżnia się od od tych które do tej pory piliśmy. Wygląda jednak na to, że aby się przekonać która teoria jest prawdziwa, będziemy musięli trochę poczekać… bo okazja do otworzenia takiej butelki nie zdarza się codzień.

niedziela, 8 lutego 2009

W zeszłym tygodniu po raz pierwszy miałam okazję badać niemowlaka! Ośmiotygodniowe maleństwo trafiło do szpitala z temperaturą i kaszlem. Maleńkie niesamowicie. To był wcześniak urodziony w 31 tygodniu ciąży, wiec tak naprawdę to jeszcze powinnien być w brzuszku u mamy i cierpliwie czekać na swój czas. W każdym razie w szpitalu okazało się że ma zapalenie płuc. Mała miała tyle kroplówek i rurek popodłączanych, że ledwo ją było widać w tej całej plątaninie. Już jak ja ją badałam to miała się trochę lepiej – temperatura spadłą i zaczęła jeść. Niesamowite doświadczenie badać takiego małego człowieczka – nic nie jest takie same jak w dorosłym – serce inaczej bije, płuca inaczej pracują – zupełnie inaczej wszystko brzmi przy osłuchiwaniu.

Wygląda na to że zrobiła się u nas wiosna na całego – w ten weekend mamy ponad 20oC. Mam nadzieję, że jeszcze się ochłodzi, żebyśmy przed naszym marcowym wyjazdem do Kanady, mieli okazję wypróbować nasz nowozakupiony sprzęt narciarski na jednym z pobliskich stoków. Na prawdziwy śnieg nie liczę, ale przecież przy takich temperaturach to nie ma co jeździć nawet na sztuczno-naśnieżanym.

niedziela, 1 lutego 2009

Tak sobie myślałam o tym moim blogu i zdecydowałam że od dzisiaj posty będą bez tytułów. Zawsze mi najwięcej czasu schodzi na wymyśleniu tytułu, a zazwyczaj i tak nie oddaje nastroju i tonu danego postu.

Skończyłam w piątek kardiologię. Cały miesiąc męczyłam się z nią i dłużyło się niesamowicie. Strasznie się rozczarowałam tym przedmiotem – jakby nie patrzeć to jedna z najważniejszych dziedzin medycyny, biorąc pod uwagę zachorowalność na choroby serca we współczesnej populacji. A ta kardiologia wcale nie była zbyt ciekawa – bardziej jak fizyka i mechanika niż medycyna. Od jutra przez następne trzy tygodnie – choroby układu pokarnowego!

W zeszłym tygodniu postanowiliśmy z Mikiem, że w miarę możliwości w każdy weekend na który nie będziemy mięli szczególnych planów i ja nie będę musiała zakuwać do zbliżającego się egzaminu, będziemy eksperymentowali w kuchni z nowymi potrawami. Tak więc dzisiaj Mike upiekł oliwkowy chleb grecki z ziołami i czarnymi oliwkami. Wyszedł naprawdę dobry – biorąc pod uwagę, że nasze wcześniejsze piekarskie próby kończyły się czymś z pogranicza czerstwego pieczywa namoczonego w wodzie i kamienia. Ja natomiast ugotowałam zupę krem z dyni piżmowej z szałwią (butternut squash and sage soup) z ryżem, a na drugie danie pieczoną wołowinę. Zupa była niesamowita! Roboty z nią niesamowicie dużo, ale roszkosz dla podnibienia niesamowita, tak więc na pewno od czasu do czasu się na nią skusimy.

wtorek, 27 stycznia 2009

Czekanie

Wygląda na to że moje czekanie i niecierpliwość przynajmniej chwilowo zostały zaspokojone. Obudziłam się dzisiaj rano takiego oto widoku z kuchennego okna



Taki troche niemrawy ten śnieg, no ale lepszy niż nic. W planach i tak miałam na dzisiaj nie pojechanie do szkoły i uczenie się w domu, tak więc nawet nieźle się złożyło – bo pewnie bym jechała i jechała… i całkiem możliwe że nie dojechała na czas, biorąc pod uwagę umiejętności tutejszych kierowców.

W godzinie ‚lunchowej‘ zrobiłam sobie przerwę w nauce i wybrałam się z Shivą na mały spacer. Na początku trudno ją było przekonać do zabawy w śniegu – nie wiem czy psy mają aż taką dobrą pamięc – ale całkiem możliwe że boi się że znowu zostanie porzucona – bo jak ją adoptowaliśmy to w schronisku nam powiedzieli że znaleźli ją wyziębioną i wygłodzoną, i powłóczyła smyczą po śniegu. No i w sumie od tamtej pory mijają teraz dwa lata, ale tak naprawde to nie było takiego prawdziwego śniegu od tamtej pory. A może po prostu średnio jej się na początku podobał świat pokryty zimnym, lepkim, białym CZYMŚ. Grut że w końcu trochę dała się przekonąć i tak się rozbiegała że nawet mnie przewróciła z tej całej radości.

niedziela, 18 stycznia 2009

… no i znowu nici ze śniegu!

Strasznie zimno ostatnio tutaj było – tzn. zimno jak na tutaj. Wczoraj jak z samego rana wypuściłam psa na podwórko, a sama stałam na tarasie w samych spodniach od piżamy (co prawda w kożuchu i butach, ale bez skarpet), to myślałam że się wścieknę. Nawet o dziwo pies nie chciał za długo biegać. Po powrocie sprawdziłam pogodę i okazało się że na zewnątrz było -17! Tutaj to raczej rzadkość! Dziś się trochę ociepliło; niby że śnieg miał padać. Przynajmniej od tygodnia tak zapowiadali. Już jest bliżej niż dalej do wieczora a po śniegu ani śladu! Nie wiem czemu tak wypatruję tego śniegu! W sumie to same z nim problemy, bo nagle wszyscy zamnieją się w idiotów i zapominają jak się jeździ samochodem. Drogowcy zawsze zaskoczeni – jeszcze bardzie niż w Polsce… a mimo to zawsze czekam. No nic – wygląda na to że dopiero na początku marca jak się wybierzemy na narty do Kanady to się nacieszę zimą!
Tymczasem jedyna korzyść z tej niezimowej zimy to taka że (moj nieulubiony) Starbucks w ramach ‚Tea Time‘ ma niesamowite herbaty… bo ich kawa pozostawia wiele do życzenia! ‚London Fog Latte‘ jest po prostu cudowna – herbata earl grey z lawendą, wanilią i bergamotem (cokolwiek to jest), wymieszana z mleczną pianką! Wygląda na to że przynajmniej tymczasowo Starbucks wkupił się spowrotem w moje łaski.

sobota, 10 stycznia 2009

Noworocznie

Kartek świątecznych jeszcze nie wysłałam… już nie wyślę. Ale zanim zabiorę się za noworoczne (moim celem jest wysłanie ich przed końcem miesiąca - chyba jeszcze będą się liczyły te życzenia! W końcu rok trwa 12 miesięcy… a na początku lutego to ten rok i tak będzie jeszcze stosunkowo „Nowy“) umieszczę tutaj posta, zanim wypłoszę na dobre tych najbardziej wytrwalszych moich czytelników.



Ach! Co to były za Święta?! Ciężko będzie je pobić w przyszłości! Niewątpliwie najlepsze jakie do tej pory przeżyłam! Po raz pierwszy rodzinne święta odbywały się u nas ze mną w roli pani domu! Roboty było niesamowicie dlużo! Przygotowania kulinarne do wigilii trwały trzy dni! Ale z czterema kucharkami poszło o wiele sprawniej niż myślałam (i tu powinno się znaleźć zdjęcie nasz lepiących pierogi w kuchni, ale okazało się że zamiast zdjęcia ktoś nakręcił filmik, który i tak nie wyszedł). No a w dodatku zestaw moich nowych garków z Williams & Sonoma na które chorowałam od lat i których zupełnie się nie spodziewałam w prezencie gwiazdkowym, sprawdził się doskonale (bo Mikołaj tak to wszystko sprytnie wymyślił że garki czekały na mnie w kuchni w poranek gdy wielkie gotowanie się zaczęło). Najbardziej tymi naszymi przygotowaniami zmęczyli się ‚tatusiowie‘!



W końcu po raz pierwszy udało mi się przekonać Mika do żywej choinki! Była piękna i pachniała nadzwyczajnie!



Pewnie nie robiła takiego wrażenia jak ta pod Białym Domem…



albo pod Rockefeler Center w Nowym Jorku



... ale ta była nasza i… bardziej specjalna. No i podczas naszej wyprawy do NY w końcu udało mi się po raz pierwszy zobaczyć lodowisko w Central Parku! Tak więc mogę skreślić kolejną rzecz z mojej listy miejsc/ rzeczy do zobaczenia.



Ale niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Rodzinka rozjechała się w zeszły weekend i wszystko wróciło do ‚normalności‘ – ja po uszy w nauce, tym razem w kardiologii; Mike również rozpoczął nowy semestr w zeszłym tygodniu! Życzę wszystim czytelnikom mojego klikania Do siego roku!!! (zawsze myślałam że to się pisze łącznie, ale najwyraźniej się myliłam).