"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

czwartek, 30 grudnia 2010

Kiedyś uwielbiałam grudzień, choinkowe wystawy w sklepach, wyczekiwanie na święta… A teraz denerwuje mnie komercyjność tego okresu i grudzień rzadko oznacza święta z prawdziwego zdarzenia, z pierogami, prawdziwą wieczerzą wigilijną, pustym nakryciu przy stole. Cały czas czekam, ale bardziej na przerwę od szkoły i codziennej rutyny.
W tym roku miałam namiastkę prawdziwych polskich świąt w postaci wspólnego wypieku makowca i pierogów wigilijnych razem z koleżanką. Same święta, po czterech czy pięciu latach przerwy, spędziliśmy z Mika rodziną u jego brata w Indianie. Były prezenty, choinka, wyprawa do kościoła na jasełka; oprócz opłatka jednak nie było żadnych polskich akcentów. Może za rok znowu zrobię święta z prawdziwego zdarzenia u nas w domu.
Nie pomyślcie sobie, że było całkowicie smutno i monotonnie. Święta były w tym roku białe i zimowe, o czym w Virginii raczej możnaby tylko pomarzyć. Tak więc w Boże Narodzenie wybraliśmy się na górkę… bo na miano sanek to raczej nie zasługuje. Podobno drewniane sanki, na których mnie ciągali rodzice jak byłam dzieckiem, uważa się obecnie za niebezpieczne. Tak więc zjeżdzaliśmy na „steropianowych matach“, które moim zdaniem są zdecydowanie mniej bezpieczne niż tradycyjne sanki z płozami. Moje plecy i kręgosłup odczuwały skutki takiej maty jeszcze tydzień po saneczkowaniu.
No i w drodze ze świąt zatrzymaliśmy się w West Virginii na nartach – co prawda tylko na jeden dzień, ale było kapitalnie!

wtorek, 21 grudnia 2010



Czy wiecie co przedstawia powyższe zdjęcie?

Jest to domek zbudowany całkowicie z czekoladek, cukierków, groszków, ciasteczek i tym podobnych! Bez niczego na fotografii trudno wyorazić sobie perspektywę, ale to cudo ma prawie 4 metry wysokości!!! Przy okazji rozmowy kwalifikacyjnej w Penn State University odwiedziłam największą w Stanach fabrykę czekolady – Hershey i tam natknęłam się na tego architektonicznego dziwoląga!

A skoro już jesteśmy przy słodyczach to pochwalę się swoimi wypiekami! Już nawet nie pamiętam w jaki sposób, ale wpadł mi w ręce przepis na ciasteczka imbirowe z kawałkami imbiru, a nie tylko sproszkowanej przyprawy. Upiekłam jedną porjcę pewnego grudniowego wieczoru dla spróbowania i… okazały się zupełnym cukierniczym hitem! Mike zajadał się aż uszy mu się trzęsły. Jak zabrałam je do szpitala, to 50 ciastek rozpłynęło się w mniej niż kwadrans. Skończyło się na tym że w ciągu miesiąca napiekłam ich 10 porcji i obdarowałam nimi wszystkich – zacznając od moich drugorocznych studentów, poprzez kosmetyczkę, kończąc na Mikowych współpracownikach i rodzince! I kto by pomyślał że ze mnie taki cukiernik!










poniedziałek, 20 grudnia 2010

Końcówkę listopada i większość grudnia spędziłam pracująć w STICU (Surgical/ Trauma Intensive Care Unit), czyli na chirurgicznym oddziale intensywnej opieki. Nie jest to zbyt populnarny fakultet wsród czwartoroczniaków, którzy zmęczeni miesiącami zakuwania i nieprzespanych nocy raczej wolą mniej czasochłonne zajęcia. Ja koniecznie chciałam popracować na tym oddziale, bo jakby nie patrzeć ICU będzie stanowiło dosyć pokaźną porcję mojego chirugicznego szkolenia, i chciałam chociaż trochę przygotować się na to co czeka mnie w przyszłości. No i nie mogłam skończyć szkończyć szkoły medycznej i nie mieć zielonego pojęcia o wentylatorach i innych skomplikowanych metodach używanych do potrzymywania życia.
W takim ICU rzeczy dzieją się niesłychanie szybko i każdy pacjent ma wysarczająco schorzeń aby obdzielić nimi całą masę mniej schorowanych pacjentów. Opieka nad takimi ludźmi wymaga szybkiego powiązania faktów, rozumienia interakcji lekowych i wszelkich procesów fizjologicznych. W czasie trzeciego roku, podczas praktyk na różnych odziałach szpitala, raczej nie ma się do czynienia z pacjentami z oddziału intensywnej opieki, bo uważa się że są oni za skomplikowani dla trzecioroczniaków. To trochę tak jakby student trzeciego roku opiekował się pacjentami, którzy stanowią perfekcyjny obrazek jakiegoś schorzenia prosto z podręcznika patologii czy fizjologii. Natomiast taki pacjent w ICU to tak jakby powtórka/ egzamin z całego roku – bo nic się nie trzyma kupy, i z minuty na minutę pojawiają się nowe problemy i nigdy nie wiadomo czym nas zaskoczy.
Przez cztery tygodnie miałam do czynienia z wieloma pacjentami którzy trafili do nas w krytycznym stanie i wbrew wszystkim oczekiwaniom wrócili do zdrowia. Najbardziej niewiarygodny przypadek to zmarźluch, który trafił do nas z hypotermią 28 stopni; nad ranem został znaleziony przez kogoś nieprzytomny na poboczu drogi, po tym jak doznał urazu głowy w stłuczce samochodowej. Nikt nie dawał mu zbyt wiele szans na przeżycie, a on nas zaskoczył i po dwóch dniach opuścił szpital bez uszczerbku na zdrowiu!
Ale każdy medal ma dwie strony, i niestety w tym samym czasie straciłam więcej pacjentów niż w czasie całej mojej studenckiej kariery.
Tak więc w czasie tego miesiąca nie tylko nauczyłam się rozumieć zasady działania wentylatora i myśleć po medycznemu, ale przede wszystkim doceniłam bezsilność milionodolarowych maszyn i lekarstw wobec choroby i naczyłam się pokory wobec życia i śmierci.

niedziela, 5 grudnia 2010

Tak jak obiecałam teraz kolej na St. Louis w stanie Missouri.

Być może komuś zrodziło się pytanie czemu, na litość boską, wpadłam na pomysł żeby wysyłać podanie o pracę do St. Louis. Jasne że lepiej byłoby się nie przeprowadzać, a jak już trzeba będzie to gdzieś bliżej, a nie przez połowę Ameryki. St. Louis znalazło się na mojej liście ze względu na to, że sporo się dzieje tam własnie w Mikowej branży, więc jak już by trzeba było pakować walizki, to Mike by mógł tam znaleźć pracę bez problemu. Więc gdy tylko zostalam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną, to postanowiłam polecieć i… dodać kolejne miasto do mojej listy podbojów geograficznych.



Miasto leży nad rzeką Missisipi i słynie ze swojego ogromnego łuku, który ma 630 stóp/ 192 m. wysokości. Został wybudowany w latach ’60. Już kilka razy na Discovery oglądałam film dokumentalny o tym jak budowali tego olbrzyma. Raz nawet widziałam go z powietrza, przy okazji przesiadki samolotowej w St. Louis. No a teraz, oprócz głównego celu mojej podróży – rozmowy kwalifikacyjnej, w końcu mogłam zobaczyć ten łuk z bliska, dotknąć go i wjechać malutkim wagonikiem na sam szczyt i zobaczyć panoramę miasta, stanu Missouri i sąsiedniego stanu Illinois. Jako że moja wizyta przypadła w środku tygodnia i w mało atrakcyjnym czasie (bo pod koniec listopada), to nie było kolejek żeby wjechać na łuk. Tak więc w moim wagoniku siedziałam tylko ja i starsze małżeństwo. Ale w okresie szczytu turystycznego, podobno do tej malutkiej przestrzeni (chyba nie przesadzę jeśli porównam ją wielkością do „malucha“) potrafią upchać 5 osób. Widoki były pierwszorzędne no i udało mi się „odhaczyć“ ten łuk na liście rzeczy do zobaczenia.


(to jest wnętrze malutkiego wagonika)


(a tu wagonik z pasażerami, którzy bez wątpienia nie mają klastrofobii)

Widoki jak widać były pierwszorzędne.






(To jest widok łuku z mojego pokoju hotelowego)

Oprócz tego odwiedziłam browar Budweisera. Nie jestem zwolenniczką tego piwa, ani większości amerykańskich w rzeczy samej, ale sama wizyta w browarze była super. Udało mi się zobaczyć od zaplecza cały proces prodkucyjny od warzenia chmielu, przez pasteryzację, do rozlewania w puszki i butelki. No i nawet skosztowałam trochę dopiero co zrobionego piwa, prosto z ogromnego zbiornika.


(tutaj nalewają mi piwka prosto ze zbiornika. Wyglądam trochę jak wypłoch w tej czapce i goglach ochronnych, ale to był warunek wejścia na halę produkcyjną)

No i jeszcze jedna ciekawostka na temat St. Louis.
Jedną z moich ulubionych szybkich restauracji (celowo nie użyłam słowa „fastfood“) jest Panera Bread - taka fuzja między piekarnią, cukiernią, kawiarnią i barem kanapkowo-sałatkowym. Zimą uwielbiam ich duży wybór smakowitych zup, chleb dorównuje smakowo polskiemu, no i wszyskto jest świeże i zdrowe. W całej Ameryce Panera Bread nazywa się właśnie „Panera Bread“, ale nie w St. Louis. Jako że ta sieć restauracji narodziła się właśnie w tym mieście, to dla upamiętnienia lokalnie zachowali oryginalną nazwę „St. Louis Bread Company“.


(To jest zdjęcie "Panery" w St. Louis)


(A tak wygląda "Panera" w reszcie Ameryki)

niedziela, 28 listopada 2010

Muszę przyznać że jak narazie lubię to moje podróżowanie na rozmowy kwalifikacyjne. Cały ten proces nazywa się tutaj „Interview Trail“ i jest on doświadczeniem samym w sobie. Tak jak napisałam w poprzednim poście, nie tylko ja się chcę pokazać w jak najlepszym świetle, ale szpitale starają się zaimponować żebym to ich wybrała, a nie kogoś innego. Porównując cały ten proces do moich kilku rozmów sprzed czterech lat, kiedy to próbowałam się dostać na medycynę, to ten jest zdecydowanie mniej stresujący.

Do tej pory miałam już 5 rozmów; trzy w Philadelphii i okolicach, jedną w Saint Louis i jedną w blisko nas, w szpitalu gdzie niedawno miałam okazję odbywać miesięczne praktyki. W Philadelphii najbardziej odpowiadała mi różnorodność restauracji i polska dzielnica z polskimi sklepami. Miasto jest super, ale do odwiedzenia; tak więc już wiem że nie będzie na szczycie mojego rankingu. St. Louis zrobiło na mnie super wrażenie, ale o tym będzie osobny post.

Wiele osób, które spotkałam w czasie mojego „wywiadowczego szlaku“ składa podania do tych samych instytucji co ja, tak więc będę miała okazję spotkać się z nimi po kilka razy w różnych miejscach. Wszystkie te wyprawy więc są nie tylko okazją do wyrobienia sobie opinii o różnych programach oficjalnymi drogami, ale także poprzez rozmowy z moimi konkurentami, którzy znają niektóre programy z „pierwszej ręki“. Zazwyczaj moje wizytacje trwają dwa dni. Wieczorem na „dzień przed“ większość programów zaprasza mnie na obiad/ kolację, gdzie w mniej formalnej atmosferze mam okazję poznać obecnych rezydentów i czasem lekarzy profesorów, i dopiero następnego dnia odbywają się oficjalne rozmowy kwalifikacyjne.

Większość rozmów odbywa się bezstresowo – po prostu rozmowa o wszystkim. Moje referencje i CV dla większości wystarczy jako świadectwo że nadaję się na lekarza/ chirurga, tak więc rozmowa zazwyczaj obraca się wokół mojego codziennego życia, doświadczeń, osobowści. No i tutaj muszę przyznać że mam trochę łatwiej niż niektórzy z moich znajomych z którymi rozmawiałam na temat ich doświadczeń. Zawsze wychodzi w tych rozmowach fakt że pochodzę z Polski, że przyjechałam tutaj jako dorosła osoba i… zazwyczaj udaję mi się stamtąd poprowadzić rozmowę na „moje tory“ gdzie czuję się komfortowo i… mogę pokazać to co odróżnia mnie od 99% kandydatów.

Jedyne co nie do końca mi odpowiada w tym całym procesie to ilość podróżowania. Narazie nie jest źle, bo prawie wszędzie mogłam jechać samochodem. Dopiero w styczniu zacznie się latanie po całej Ameryce. Ale takie życie w biegu, na walizkach, spanie w hotelach, i stersowanie czy nie będzie korków, albo opóźnien samolotów jest samo w sobie stresujące.

niedziela, 21 listopada 2010

The Match

Wygląda na to że nadszedł czas na „technicznego“ posta na temat MATCH. W zeszłym tygodniu rozpoczęłam okres rozmów kwalifikacyjnych na rezydenturę z chirurgii ogólnej, no i raczej nie obejdzie się bez wyjaśnienia na czym to wszystko polega.

Dokładnie za 6 miesięcy skończę szkołę i…pomimo dwóch, ciężko zapracowanych literek za nazwiskiem (M.D.), nie będę mogła praktykować medycyny, aż odbędę specjalizację, tutaj zwaną „residency“. Rezydentura jest jedyną drogą w Stanach do zdobycia kwalifikacji do samodzielnego wykonywania zawodu lekarskiego. W zależności od specjalizacji taka rezydentura trwa od 3 (medycyna rodzinna, choroby wewnętrzne), do 5 – lub więcj lat (chirurgia ogólna, radiologia). Po odbyciu rezydentury pierwszego stopnia można kontynuować bardziej zaawansowane szkolenie – np. na kardiologa, pulmonologa, chirurga dziecięcego, chirurga onkologa itp.

Rezydentury odbywają się w szpitalach ze specjalną akredytacją od ministerstwa zdrowia i są finansowane przez państwo. Prawda jest taka że w większości specjalizacji kandydatów na daną rezydenturę jest więcej niż dostępnych miejsc (zwłasza że w ostatnich latach coraz więcej zagranicznych lekarzy przyjeżdza kształcic się w Stanach i zwiększają konkurencję). I tak właśnie kilkadziesiąt lat temu został ustanowiony National Residency Matching Program, potocznie zwany „the Match“. System ten w miarę obiektywny i uczciwy sposób „kojarzy“ młodych (lub bardziej trafnie „nowych“) lekarzy z instytucją w której będą oni odbywać rezydenturę.
Na początku każdego września przyszli lekarze rejestrują się w systemie komputerowym i za jego pomocą wysyłają podania do szpitali oferujących szkolenie w zakresie ich wybranej specjalizacji. Szpitale akredytowane przez państwo nie przyjmują żadnych podań poza wyżej wspomnianym systemem aplikacyjnym. Rozmowy kwalifikacyjne odbywają się pomiędzy listopadem a marcem. Są one nie tylko okazją dla szpitali na wybranie najlepszych kandydatów, ale także dla przyszłych lekarzy na wybranie najlepszej instytucji na przyszłe szkolenie. Obie strony mają czas do końca lutego na dostarczenie swoich „Rank Order Lists“ – rankingu programów/ rankingu kandydatów od najbardziej do najmniej porządanych. Od wielu lat magiczny „Match“ odbywa się w trzeci czwartek marca, kiedy to algorytm komputerowy kojarzy ranking kandydatów z rankingiem szpitali w których odbywali oni rozmowy kwalifikacyjne. Od lat prawie 70% kandydatów zostaje skojarzona z jedną z trzech najwyżej ocenionych w rankingu instytucji. Wynik „match“ jest legalnym zobowiązaniem, i młody lekarz zaczynając 1 lipca, musi odbywać szkolenie w szpitalu do którego loteria go dopasowała. Co roku w zależności od konkurencyjności danej specjalizacji, część kandydatów nie zostaje dopasowana do żadnej z instytucji na ich rankingu i w takiej sytuacji muszą albo odbywać tzw. „scramble“ – i na "łapu-capu" szukać pozycji, które nie wypełniły się w „Match“ (w przypadku chirurgii takich otwartych pozycji jest bardzo niewiele), albo wybrać inna specjalizację (ja nie wiem co bym wybrała, bo mało rzeczy poza chirurgią mnie pociąga), albo „przezimować“ cały rok i starać się o pozycję w kolejnym „Match’u“.

Ja wysłałam podania do ponad 30 szpitali, z nadzieją na rozmowy kwalifikacjne w przynajmniej połowie z nich. Chirurgia jest średnio konkurencyjną specjalizacją, i według analiz statystycznych jeśli potencjalny kandydat umieści pomiędzy 10-12 instytucji w swoim rankingu, szanse pomyślnego skojarzenia sięgają ponad 95%.

Widzę że ten post się zrobił strasznie długaśny… tak więc ciąg dalszy nastąpi, a jeśli ktoś ma pytania na temat „Match’u“ to dajcie znać. ☺

niedziela, 31 października 2010

Na urodziny w tym roku dostałam nook’a – czytnik eboków wylansowany przez sieć księgarni Barnes and Noble. Trochę miałam wątpliwości co do tego wynalazku. Głównie dlatego że dla mnie doświadczenie literackie polega nie tylko na czytaniu książki, ale także odwracaniu stron, zagianania rogów, czasem nawet zanatowaniu czegoś na marginesie. Większość moich książek wygląda na „przeczytane“ jak już się z nimi uporam. Poza tym lubię mieć dużo książek na półce. Domowa biblioteka, bez względu na ilość książek, dużo mówi o właścicielu.Kiedy odwiedzam kogoś w ich domu, zwłaszcza pierwszy raz, jeśli to tylko możliwe, przeprowadzam szybką „inwentaryzację“ ich książkowej kolekcji. Książki, gdy wszystko inne zawiedzie, nie tylko dostarczą tematu do rozmowy, ale również powiedzą mi o ich właścicielu więcej niż nawet „dobrze klejąca się“ rozmowa.

Moje własne czytanie w ostatnich latach nie wyglądało najlepiej… przynajmniej jeśli chodzi o literaturę „rozrykwową“. W związku z nawałem pracy, szkolnego czytania i braku czasu trzeba było zrezygnować z częstych wizyt do księgarni i czytania 2-3 książek w miesiącu. Notatki, skrypty, streszczenia i podręczniki skutecznie wyparły czysto przyjemnościowe pozycje z mojego czytelniczego harmonogramu. Dzięki Bogu za ‚audiobooks‘, to przynajmniej w samachodzie w drodze do/ ze szkoły udało mi się „poczytać“ trochę literatury popularnej.

W zeszłym tygodniu zaczęłam bardzo „mało czasochłonny“ fakultet – w związku z czym w końcu miałam okazję poczytać mojego nook'a. I muszę przyznać że nawet mi on odpowiada. Czyta się zupełnie tak jak zwykłą książkę ‚paperback‘, jest bardzo poręczny, zajmuje mało miejsca i... zawiera książek bez liku. Zdarzyło mi się w piątek że skończyłam czytać jedną książkę i… od razu mogłam zacząć kolejną. Już mam ich ponad 10 na moim nook’u czekających na swoją kolej. Jedyna wada tego urządzenia to że zbyt łatwo jest kupić nowe książki. W kilka (jeśli jest się w pobliżu Wi-Fi) lub kilkadziesiąt sekund (jeśli trzeba korzystać z połączenia 3G) można wyszukać noweg tytuły i kupić wciskając jeden guzik. A z prawdziwymi książkami rzadko zdarzało mi się kupować więcej niż 2 na raz.

poniedziałek, 20 września 2010

Podczas mojego miesiąca na onkologii urosłam nie tylko jako przyszły lekarz i człowiek, ale także jako… przyjaciel. Pewnego popołudnia tuż na początku moich praktyk odebrałam telefon od S. – mojej najbliżej koleżanki ze szkoły, z prośbą o polecenie jej dobrego chirurga onkologa. Nie mogłam otrząsnąć się szoku, kiedy S. poinformowała mnie że mały guzek na piersi, którego wyczuła przez przypadek tydzień wcześniej, okazał się złośliwym nowotworem. Nie tylko pomogłam jej podjąć decyzję o wyborze lekarza, ale towarzyszyłam jej w w niezlicznych wizytach w ciągu kolejnych dni. Spędziłam godziny na przeglądaniu artykułów i badań na tym właśnie nowotworem. Kiedy nadszedł czas na wczepienie jej portu do chemioterapii, nie tylko byłam obecna przy zabiegu jako asystent, ale również jako wsparcie dla S. i jej rodziców przed i po zabiegu. Była złość, rozczarowanie, brak akceptacji. Sporo czasu zajęło mi znalezienie równowagi pomiędzy lekarskim profesjonalizmem a czysto przyjacielskimi emocjami. Pomimo ogromnego żalu i… smutku, czuję się ogormnie uprzywilejowana i wdzięczna, że S. zaufała mi bezgranicznie, i że mogłam doświadczyć jej choroby nie tylko jako lekarz, ale również towarzyszyć jej jako przyjaciel z dnia na dzień w tej drodze przeciwko rakowi.
W zeszłym tygodniu S. straciła wszystkie włosy, i jej blond, skręcona jak sprężynki czupryna została zastąpiona peruka z ciemnymi prostymi włosami. I muszę przyznać że podoba mi się ta „nowa S“… i już nie mogę się doczekać kiedy w końcu dotrą do mnie zamówione przez internet jedwabne chusty, które kupiłam dla S. na dni kiedy nie koniecznie będzie chciała nosić tę ciepłą jak futrzana czapka perukę.

wtorek, 31 sierpnia 2010

Dzisiaj ostatni dzień sierpnia a ja… jeszcze taka biała na koniec lata to jeszcze nie byłam. No ale jak to się opalić, skoro jeszcze nie miałam na sobie bikini w tym sezonie, a słońca zazwycza uświadczam wieczem, kiedy ma się ku zachodowi? Tydzień wakacji z prawdziwego zdarzenia będę miała dopiero w drugiej połowie września. Pewnie już będzie za późno na plażowanie, ale odpoczynek się przyda bez wątpienia.

Od ponad miesiąca już jestem na czwartym roku! Zaczęłam od fakultetu z chirurgii oknologicznej. Fizycznie miesiąc był wyczerpujący: dni zaczynały się o 3:45 (żeby do szpitala dotrzeć po 5:00), a kończyły się często po 19:00. Niewiele czasu zostało na życie, ale za to ile niesamowitych doświadczeń. Potrzebowałam tego miesiąca żeby utwierdzić się w decyzji że chirurgia to jednak to co chcę robić w przyszłości i żeby nawiązać trochę nowych, wpływowych kontaktów, które mam nadzieję zaowocują dobrymi referancjami i pomogą w znalezieniu dobrej pracy. W Polsce liczą się plecy i znajomości, a w Ameryce „networking“… które, mam nadzieję nie jest tylko politycznie poprawnym opisem krętactwa.
Cieszę się, że w końcu podjęłam decyzję o mojej przyszłości. Nigdy nie myślałam że będę chirurgiem… tzn nie do czasu kiedy ostatniej zimy, podczas moich praktyk na chirurgii po raz pierwszy zobaczyłam przeszczepioną nerkę, zamarźnięy organ, powracający do życia w nowym ciele; gdy trzymałam bijące serce na moich dłoniach; do czasu gdy w zeszłym miesiącu po raz pierwszy wręczono mi skalpel i pozwolono zacząć operację… wciąż pamiętam to nowe, nieznajome, ale i ekscytujące uczucie ludzkiej skóry, która pomimo swojej niezwkłej wytrzymałości, nagle wydaje się taka słaba pod ostrzem noża. Zadziwiające jak szybko czas umyka. Cztery lata temu zaczynałam moją podróż ku medycynie i wysyłalam podania do szkół medycznych, a jutro zaczynam moją drogę ku chirurgii – kiedy jednym przyciskiem klawiatury wyślę moje podanie do kilkudziesięciu programów oferujących rezydenturę z chirurgii i… z niecierpliwością będę oczekiwała odzewu.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

W tym miesiącu mieliśmy „piątek trzynastego“. Cała przesądna kultura otaczająca ten „pechowy piątek“ sprawiła że przeprowadziliśmy z Mikiem analizę porównawczą przesądów w naszych krajach. Okazuje się że pomimo ogromnych odległości i różnic kulturowych ludzie i w Polsce i w Ameryce wierzą w podobne zabobony… z kilkoma tylko wyjątkami. „Trzynasty w piątek“ raczej stersuje wszystkich bez wyjątków. Amerykanie „pukają w drewno“, Polacy „w niemalowane“. I ja i Mike od małego słyszeliśmy żeby nie przechodzić pod drabiną i unikać czarnych kotów przekraczających naszą drogę. Mike nie był do końca pewny czy dziewczynka siedząca na rogu stołu zostanie starą panną i czy kominiarz oznacza nieszczęście, jeśli nie chwycimy za guzik, choć wydawało mu się że dawno, dawno temu słyszał podobne historie od dziadków.
Ale o moim ulubionym przesądzie z dzieciństwa nie słyszał nigdy. I kiedy ja teraz o tym myślę, to wydaje mi się to tak absurdalne, że już sama nie wiem czy „łyżka w buzi“ to polski przesąd, czy fanaberia mojej mamy. Jak byłam małą dziewczynką i do przedszkola czy do szkoły chodziło się w „grubych rajstopach ze wzorkiem“ (o jak ja ich nie lubiłam), często przed wyjściem okazywało się że mam na kolanie czy na pięcie dziurę, która trzeba było zawszyć zanim rajstopy były do wyrzucenia. Jako że zazwyczaj nie było pod ręką nowej pary na wymianę, albo były w nieodpowiednim kolorze, mama błyskawicznie cerowała rajstopy na mnie. W takich chwilach sadzała mnie na taborecie w kuchni (gdzie było najlepsze światło) i zanim zabrała się za szycie, wkładała mi do buzi łyżkę, która niby miała mnie chronić przed zaszyciem rozumu i utratą pamięci!!!

niedziela, 1 sierpnia 2010

Przez większość życia mieszkałam w bloku. Jak byłam dzieckiem to nie mogłam zrozumieć fantazjowania moich rodziców na temat domku z marzeń. Dla mnie mieszkanie wydawało się idealnym rozwiązaniem – nigdy nie brakowało mi towarzystwa do zabawy; jak to się mówi dzieci w sąsiedztwie było do wyboru, do koloru.
Jednak jako to bywa na stare lata ☺, i mi i Mikowi zamarzył się dom, i w końcu trzy lata temu życie tak się ułożyło że mogliśmy wprowadzić się do naszego pierwszego domku, albo raczej domiska… bo wg mnie jest zdecydowanie za duży na nasze potrzeby. Choć jak będziemy mieli dzieci, to dodatkowa przestrzeń przyda się. Głównymi powodami dla zakupu tego właśnie domu było to że nam się podobał, i że był w wyjątkowo dobrym stanie, i można było się do niego wprowadzić bez żadnego naprawiania, malowania itd.
Po trzech latach zdałam sobie jednak sprawe, że jak mieszka się we własnym domu, to zawsze znajdzie się coś do zrobienia, i że jest to studnia bez dna jeśli chodzi o inwestycje finansowe. Od kiedy tu mieszkamy już zalało nam basement, i trzeba było zmieniać podłogę, wymieniliśmy podłogi na drewniane na głównym poziomie, przy okazji zrobiliśmy generalne malowanie, trzeba było zainstalować nowy mechanism do otwierania drzwi garażowych, bo stary się zepsuł, i samochody utknęły wewnątrz; wymieniliśmy system klimatyzacyjno-grzejący na bardziej ekonomiczny, zraperowaliśmy zepsutą zmywarkę, co sezon trzeba płacić za czyszczenie rynien na dachu… i tak dalej, i tak dalej. Jak jedną rzecz się zrobi, to coś nowego pojawia się na horyzoncie. I choć naprawdę lubię nasz dom i związałam się z nim niesamowicie w tym krótkim czasie to… czasem tęskni mi się za mieszkaniem i za tym jakie było mało wymagające.
W każdym razie własnie zakończył się nasz najnowszy projekt domowy, który trwał całe 10 tygodni. W zeszłym roku po bardzo mokrej wiośnie, mieliśmy niesamowity problem z irygacją na podwórku za domem; cała powierzchnia została podtopiona, teren został całkowicie przekształcony przez miesiącami stojącą wodę, i nasza działka, która niegdyś wyglądem przypominała leśną polanę, zamieniła się w bagnisty teren.

Tak nasze podwórko wyglądało kiedy wprowadziliśmy się tutaj 3 lata temu.




A tak wyglądało w połowie maja tego roku, w czasie wyworzenia błota i gliny, i instalacji rur odpływowych.





W pierwszej połowie lipcja pojawiło się światełko na końcu tunelu, kiedy podwórko nadbrało kształtu i zostały przywiezione nowe roślinki.




A tak wygląda skończony projekt 30 lipca – gdzie pod ‚wysuszonym korytem potoku‘ kryją się odprowadzające wodę rury…




i gdzie w pogodny wieczór można będzie odpocząć na kamiennym tarasie przy trzaskającym ognisku…




Teraz tylko trzeba będzie popracować nad psami żeby nie podsikiwały każdego krzaczka i nie próbowały ich podkopywać

niedziela, 18 lipca 2010

W przyszłym tygodniu minie rok od kiedy Nero u nas zamieszkał… a wydaje się jakby był u nas od zawsze. Nero i Shiva przypadli sobie do gustu od samego początku, i pomimo iż Nero nie jest najpotulnieszym psem jeśli chodzi o stosunki z innymi czworonogami, to w domu zdecydowanie pozwala Shivie przejąć pierwszeństwo – w końcu ona była pierwsza!

Przedwczoraj rano Mike dopatrzył się na szyi Nero małego guzka, który okazał się największym kleszczem jakiego kiedykolwiek widzeliśmy – to byłby już drugi w tym sezonie! Nie wiem jak to możliwe że jeden z naszych psów jeszcze nigdy nie był chory, a drugi działa jak rzep na wszystkie choróbstwa i robaki. W każdym razie Nero ma szmer w sercu, jak tylko zamieszkał z nami miał tasiemca i świeżba; jesienią dorobił się wrzoda wielkości piłeczki pingpongowej w jamie ustnej, a wczoraj podczas wizyty u weterynarza okazało się że nie tylko w miejscu gdzie nieszczęsny kleszcz się przyssał zaczyna robić mu się wrzód, ale ma również infekcję grzybiczną w lewym uchu.

- adopcja Nero: $50
- pierwsza wizyta u weterynarza i szczepienia: $300
- zimowy pobyt w psim hotelu: $250
- wizyta w pogotowiu weterynaryjnym z infekcją jamy ustnej: $300
- popołudniowe wizyty ‚walking service‘ kilka razy w miesiącu: $16 każdorazowo
- indywidualne szkolenie i ucywiliozowywanie Nero: $400
- wczorajsza wizyta szczepionkowa i antybiotyki na wrzoda i babeszjozę: $350
- ciepły język na policzku, mokry wypadek na drwnianej podłodze, najgłośniejszy na świece ogon merdający o ścianę i ciasto rabarbarowe „całkiem przez przypadek“ na kuchennej podłodze: BEZCENNE!!!


wychudzony Nero tuż po przybyciu do naszego domu rok temu


Nero smacznie spiący przy drzwiach


jakby troszkę jeszcze się przybliżyli to wyglądali by jak Yin and Yang


całkowicie beztroski Nero biega po podwórku za domem

wtorek, 13 lipca 2010

Kupienie prezentu dla Mika jest zawsze nie lada wyzwaniem. On zawsze wszystko ma i niczego nie potrzebuje. A jeśli już coś by mu się przydało to zazwyczaj są to przedziwne rzeczy, które trzeba samemu kupić. Już nawet przestałam się dopytywać co Mike by chciał na urodziny czy na gwiazdkę, bo na przestrzeni lat otrzymałam następujące odpowiedzi: nową wkładkę do kasku hokejowego (która musi być dopasowana indiwidualnie), nowe płozy do hokejówek (ten sam problem), triggery do perkusji (pewnie zastanawiacie się co to jest? Ja też na początku nie wiedziałam). W ogóle nawet gdyby te wszystkie przedmioty nie wymagały dopasowywania to i tak byłyby kiepskimi prezentami. Moim zdaniem prezent to powinno być coś niekonwencjonalnego, najlepiej niepraktycznego… a już jak ma być praktyczny, to przynajmniej niech będzie na tyle wyjątkowy, że bez urodzin czy bez gwiazdki, raczej byśmy sobie na niego nie pozwolili.

W tym roku na urodziny udało mi się zaskoczyć Mika prezentem, którego zupełnie się nie spodziewał i… który niezykwle mu się spodobał. Wykupiłam mu warsztat kulinarny „Grillowanie owoców morza“. Żeby nie było mu samotnie to przy okazji sama skorzystałam. Lekcja odbyła się w sklepie specjalizującym się w artykułach kulinarnych, i w którym jest pełnowymiarowa, świetnie wyposarzona kuchnia. W sumie w naszych zajęciach brało udział15 osób. Na początku nasz instruktor, z wyszstałcenia kucharz, który obecnie uczy gotowania i prowadzi sklep rybny, przedstawił nam cztery przepisy wybrane na naszą lekcję. Przy tej okazji tłumaczył nam różne sposoby połowu i przechowywania ryb i innych żyjątek, jak ocenić czy nasz potencjalny zakup jest świeży, jak wypatroszyć ryby, oprawić krewetki i jak obchodzić się z delikatnymi muszelkowymi stworzeniami. Następnie podzieliliśmy się na 4 grupy; każda była odpowiedzialna za przygotowanie jednej potrawy. Można było chodzić między stolikami i przyglądać się jak inni pracowali nad swoimi daniami. Samo gotowanie odbywało się na grillu w centrum kuchni, tak żeby wszyscy wiedzieli jak ocenić gotowość szaszłyków z tuńczyka, czy zawijanych w boczek przegrzebków (według mojego słownika, tak właśnie nazywają się ‚scallops‘ po polsku). Na sam koniec zjedliśmy nasz cztero-daniowy obiad… który, nie da się zaprzeczyć, był wyśmienity. A sam Mike tak się rozochocił że już przeglądał kalendarz sklepowy w poszukiwaniu kolejnej kulinarnej przygody!

wtorek, 22 czerwca 2010

Byłam w niedzielę na wyborach w polskim konsulacie w Waszyngtonie. Niby że ich wyniki nie będą miały bezpośredniego wpływu na moją szarą codzienność, ale przecież w sercu cały czas czuję się Polakiem, zależy mi na wizerunku Polski, no i przede wszystkim na dobrobycie mojej rodziny, która tam mieszka. Trochę się rozczarowałam że będzie „dogrywka“ za dwa tygodnie, no ale przecież jeszcze nic straconego. Mam tylko nadzieję że wycieczkowicze nie zapomną o drugiej turze wyborów i nie oddadzą tak łatwo zwycięztwa przeciwnikom.

No ale nie chciałam pisać o polityce – bo tak naprawdę to żaden ze mnie politolog. Miało być o postępie technicznym w branży parkingowej.

Dawno temu, kiedy było mało samochodów (albo nawet dzisiaj, w mało skomercjalizowanych miejscach), można było parkować za darmo. Później ni stąd ni z owąd na każdym parkingu pojawili się zbieracze pieniędzy. Gdy przyjechałam do Stanów prawie 10 lat temu, spotkałam się z dwoma nowymi wynalazkami: parkomatami na monety wzdłóż krawężników przy miejscach do równoległego parkowania, oraz maszynami biletowymi na placach parkingowych. W taką maszynę, która wyglądem przypomina bankomat, trzba było wklepać numer miejsca parkingowego i długość planowanego postoju, i po wrzuceniu kilku dwudziestopięciocętówek, lub jednodolarowych banknotów wyskakiwał bilecik, który umieszczało się za szybą samochodu.
A w niedzielę ku mojemu zaskoczeniu odkryłam, że w niektórych miejscach w Waszyngtonie nie da się zaparkować bez komórki i karty kredytowej. Gdy wysiadłam z mojego za dużego jak na warunki „downtown“ auta, które po czwartej próbie udało mi się w końcu zaparkować równolegle pomiędzy smartem i camry, okazało się że parkomaty nie działają na monety. Musiałam zadzwonić z komórki na numer telefonu widniejący na parkomatowej naklejce i… otworzyć nowe konto parkingowe. Z racji że byłam nowym klientem, to udało mi się porozmawiać z prawdziwym człowiekiem, ale głowna idea jest taka że w przyszłości transakcje parkingowe zajmą mi tylko kilka sekund i przycisków na telefonie. Po podaniu danych mojego samochodu, karty kredytowej i numeru parkomatu, moje konto zostało obciążone $4 za całe dwie godziny parkingu. A na 5 minut przed końcem nawet dostałam SMSa że parking zaraz wygaśnie i mogę go bezproblemowo przedłużyć oddzwaniając na podany numer! Bardzo podoba mi się takie rozwiązanie sprawy… i niesamowite jest jak szybko technologia zawładnęła każdą dziedziną naszego życia – nawet tak przyziemną sprawą jak parkowanie samochodu.

wtorek, 8 czerwca 2010

Ranki bywają trudne. Nie jest łatwo zwlec się z łóżka skoro świt… a czasem nawet i sporo przed. Ale bardziej niż spanie, lubię moją codzienną rutynę, która składa się z porannej toalety, kilku(nastu) minut w szafie, sprawdzenia e-maila i internetu, kawusi, śniadanka, makijażu, czasem wyprowadzania psów… jakby nie patrzeć ponad godzinka mija od momentu kiedy budzik zadzwoni do czasu kiedy przekręcam kluczyk w stacyjce i jestem w drodze do szpitala. Na drodze też wszystko zależy od godziny, dnia tygodnia, pogody, uprzejmości i zdolności drogowych innych kierowców, a najbardziej chyba od trafu szczęścia… ale gdy założymy że wszystkie te czynniki współpracują ze sobą, to udaje mi się dotrzeć do szpitala w 60-70 minut.

Gdy pracuję w przychodni, gdzie godziny nie są najgorsze i dzień zaczyna się po 8:00, to wyżej opisana rutyna nie stanowi problemu. Ale odkąd zaczęłam praktyki na oddziale pediatrycznym gdzie wszystko zaczyna się o 6:00, to postanowiłam zmodyfikować trochę moje przyzwyczajenia, bo aby dotrzeć do pracy na czas to musiałabym wstawać przed 4:00!!! Tak więc ubranie szykuję wieczorem zanim pójdę spać, kawę piję w samochodzie, śniadanie jem podczas przygotowania do porannego obchodu, kiedy to przeglądam informacje o pacjentach – wydarzenia z nocy, nowe testy laboratyryjne, badania, zdjęcia…
I w taki oto sposób udaje mi się spać do 4:15 i być w pracy na czas, bo o tej porze przecież jest miej samochodów na drodze, więc nie muszę polegać na współpracy innych kierowców.

Dzisiaj jednak dowiedziałam się czegoś nowego, czegoś w co bym nigdy nikomu nie uwierzyła… a mianowicie, że możliwe jest bycie w drodze do szkoły w 10 minut po przebudzeniu! Nastawiłam wczoraj budzik jak zwykle na 4:15. Gdy alarm zadzwonił, wyłączyłam go i odwróciłam się na drugi bok, a kiedy spojrzałam na sufit za „5 minut“ to zobaczyłam 5:45!!! I żeby było ciekawiej to do szpitala weszłam o 6:58… w kilka minut zobaczyłam moich dwóch pacjentów, i na poranny obchód byłam spóźniona tylko 3 minuty… bo doktor prowadzący też przybył minutkę po czasie. Testy pacjentów przejrzałam na komputerze (tym razem skomputeryzowana biurokracja się przydała), podczas gdy koleżanka prezentowała swojego pacjenta… i wszystko się dalej potoczyło jakby nigdy nic.

niedziela, 23 maja 2010

Każdy ma w domu taką rzecz, albo nawet kilka, która już ledwo zipie, ale jakoś nigdy nie ma czasu na wymianę; albo się o niej zapomina, albo są inne wydatki bardziej niecierpiące zwłoki. W naszym przypadku to był budzik – choć z tradycyjnym budzikiem to miał niewiele wspólnego. No ale od początku.

Kiedy po raz pierwszy zamieszkałam z Mikiem, musiałam się rozstać z moim tradycyjnym nakręcanym budzikiem, bo był dla niego za głośny. Zaczeliśmy więc używać jego już wysłużonego radia-budzika. Nie był taki najgorszy, poza kilkoma wyjątkami:
1) Radio było analogowe, i nawet kiedy po długich próbach udało nam się „wycelować“ jakąś normalną stację, to co kilka dni i tak budziliśmy się przy śpiewie gregoriańskim, meksykańskich wiadomościach, bądź absolutnie nie dającym się słuchać kanale country music.
2) Raz na jakiś czas nie budziliśmy się w ogóle, bądź jak to się mówi „musztarda po obiedzie“, bo albo któreś z nas nastawiło budzik na „PM“ zamiast „AM“, albo w nocy był chwilowo ocięty prąd i budzik się restartował.
3) Jako że ja zazwyczaj wstaję pierwsza, zawsze musiałam pytać półprzytomnego, zaspanego Mika na którą jemu przestawić budzik… i raz na kilka tygodni, po ustawieniu alarmu na właściwą godzinę, zapomniałam go włączyć i później musiałam wysłuchiwać na ten temat.

W końcu w zeszłym tygodniu, przy okazji zakupu nowych telefonów do domu (bo stare już były maksymalnie wysłużone i baterie się za szybko rozładowywały) postanowiliśmy kupić nowy budzik! I jest on absolutnie kapitalny! Radnio jest cyfrowe, tak więc bez problemu można nastroić taką stację jaką sobie tylko zażyczymy. Alarm jest nastawiony permamentie – wyłącza się go przyciskając dowolny guzik, i dopóki go nie przeprogramujemy, będzie włączał się codziennie o tej samej porze. Radio ma również zapasową baterię, która się załącza na wypadek problemów z elektrycznością. Można nastwić dwa alarmy – tak więc ja mam swój i Mike ma swój, i już nie musimy budzić siebie nawzajem i nic zmieniać. Jednak największą zaletą naszego nowego gadżetu jest fakt że w nocy za pomocą laseru godzina jest wyświetlana na suficie. Tak więc kiedy obudzę się w środku nocy, albo nad ranem, nie muszę nawet podnosić głowy z poduszki, bo godzina jest wyświetlona tuż nade mną!!!

środa, 21 kwietnia 2010

Pytanie: Co mój mąż jadł na kolację w niedzielę?
Odpowiedź: Pizza rolls (czyli jeden z wielu mrożonych, odgrzewanych w piekarniku amerykańskich junk foodów).

Pytanie: Co nasz pies Nero jadł na kolację w niedzielę?
Odpowiedź: Około 20-dkg kawałek krwisto wypieczonego steka ribeye!!!

Od tygodnia posyłamy Nero na „obedience training“ żeby poskromić jego wyjątkowo uparty temperament. Zadziwiające jak wiele można osiągnąć w ciągu kilku dni przy odrobinie samozaparcia i konsekwencji.
Jedną z pierwszych zasad, których nas nauczono to że psy powinny jeść na komendę – o określonych porach dnia. To była spora zmiana dla nas, bo do tej pory psie miski były zawsze pełne, i psy jadły kiedy im się chciało. Ale skoro cała filozofia szkolenia czworonogów polega na pozytywnym feedbacku, nie pozostaje nic innego niż używanie jedzenia jako nagrodę za dobre zachowanie. W związku z tym dwa razy dziennie napełniamy miski karmą i jeśli jedzenie nie zniknie w ciągu pięciu minut to znaczy że psy nie są głodne i nie dostaną nic aż do następnego razu (z wyjątkiem smakołyków używanych w czasie szkolenia). 4 dni głodówki zajęło naszym szkrabom żeby się nauczyć że trzeba jeść jak wołają. Widocznie nie były aż takie głodne.
Teraz przyzwyczaiły się już do nowej rutyny i… nawet nie żebrają kiedy my siedzimy przy stole.
Chociaż ściąganie jedzenia czekającego na przygotowanie na kuchennym blacie było skutkiem ubocznym, którego nie przewidzieliśmy :).

niedziela, 18 kwietnia 2010

Smutno mi strasznie. Właśnie skończyłam oglądać wiadomości na Polonii z relacjami z prezydenckiego pogrzebu. Wypłakałam prawie całe pudełko chusteczek, oczy czerwone, głowa mi pęka…
W takie dni jak dzisiaj trudno jest być Polakiem na obczyźnie. W Polsce też byłoby smutno, ale chyba byłoby łatwiej dzielić ten smutek z bliskimi, których ostatnie dni dotknęły tak samo jak mnie (a może bardziej)… i znaczą dla nich więcej niż wiadomość w internecie, niż wzmianka na pasku informacyjnym na dole ekranu telewizora.
Wzruszyłam się bo pogrzeb był niesamowity, bo padło wiele głębokich słów, bo widziałam znajome miejsca wypełnione tłumami. I chociaż ja nie głosowałam na tego prezydenta i nie zgadzałam się z jego polityką, to był on Moim prezydentem i służył mojej ojczyźnie.
Życie toczy się dalej, i za kilka dni, tygodni, miesięcy czy lat te wydarzenia staną się kartką w podręczniku historii, wzmianką w porannej gazecie sprzed lat, wspomnieniem. Ale własnie te wydarzenia są tym co czyni nas Polakami.

środa, 14 kwietnia 2010

Wciąż jeszcze jestem pod wrażeniem weekendowych wydarzeń. Nigdy nie byłam wielką zwolenniczką naszego prezydenta, ale sobotnie wiadomości dogłębnie mną wstrząsnęły.
Raczej nie interesuję się polityką, ale z jakiś niewyjaśnionych powodów spędziłam piątkowy wieczór na surfowaniu polskiego internetu w poszukiwaniu wiadomości o zbliżających się wyborach prezydenckich. Już nawet nie pamiętam kiedy ostatni raz naczytałam się tyle o polskich politykach. Tak więc następnego ranka byłam tym bardziej zaskoczona doniesieniami o katastrofie prezydenta. Było troche łez, wzruszenia, żalu… telefony i e-maile od znajomych Amerykanów z wyrazami współczucia i kondolencjami.
Najpierw żyłam przed monitorem komputera: od jednego linka do drugiego, jedna paczka chusteczek za drugą… ale mój zapał czytelniczy powoli się wyczerpał, a polska zaściankowość czasem mnie osłabia. Naprawdę trudno mi uwierzyć, że ktoś ma problem z porządkiem procesji pogrzebowej, „no bo przecież niektórzy goście z zagranicy nie są nawet katolikami“. I cała afera z pochówkiem na Wawelu… nie w Polsce prawa regulującego miejsce spoczynku prezydentów… Nie wiem czy prezydent na Wawel "sobie zasłużył" czy nie; ale przecież na przestrzeni wieków, kiedy królowie byli chowani na Wawelu, nie każdy z nich umierał godną śmiercią. Zmęczyłam się słuchaniem i czytaniem o tych sporach. Mam nadzieję że po niedzielnym pogrzebie, ta podwawelska krypta przestanie być powodem do sporów, i stanie się symbolem patriotyzmu i polskości.

sobota, 3 kwietnia 2010

Wielkanoc jak zywkle minie u nas na spokojnie.
Chociaż Wielki Piątek był dosyć wyjątkowy, a to wszystko przez to że najwyraźniej mam problemy z czytaniem. Zupełnie niespodziewanie trafił mi się wolny dzień, więc ranek spędziłam w bibliotece na nauce, a popołudniu wybrałam się do Kościoła na nabożeństwo. Nie mam pojęcia jak ja czytałam rozkład liturgiczny, w każdym razie okazało się że cała liturgia była po… hiszpańsku! No ale skoro już byłam w Kościele… i udało mi się zaparkować (samo to że nie miałam problemu ze znalezieniem parkingu w taki dzień jak Wielki Piątek powinno było wzbudzić w mnie podejrzenia że coś jest nie tak!), to postanowiłam zostać. Dobrze że czytania są dostępne i po hiszpańsku i po angielsku, więc sobie doskonale poradziłam.
W tym roku nawet nie będziemy mieli odświętnego obiadu wielkanocnego… ja tylko planuję ugotować zupę dyniową. A to wszystko przez Mika operację na migdałki i podnibienie. Niby że już 10 dni minęło od zabiegu, ale on wciąż jest na płynnej diecie; tak więc w ramach solidarności nie wypada żebym ja sobie ucztowała a on jadł zupę!
Dzisiaj również oficjalnie rozpoczęliśmy sezon wiosenny u nas w ogrodzie i uporządkowaliśmy grządki przed domem i posadziliśmy kilka roślinek. Chociaż wygląda na to że jesteśmy niecierpliwi, bo kwiatki które chcemy posadzić na naszym głównym nie pojawiły się jeszcze w sprzedaży. Tak więc dokończymy nasze ogródkowanie za tydzień lub dwa!
A tymczasem życzę wszystkim spokojnych Świąt Wielkanocnych i pięknej wiosny!

środa, 31 marca 2010

No i po chirurgii!
Super uczucie że mogę sobie wreszcze pospać do 6:00 a nie zrywać się w środku nocy. Chociaż żal mi serce ściska jak pomyślę że przynajmiej do sierpnia, a najprawdopodobniej nawet dłużej, nie wejdę znowu na sale operacyjną.
Wiedziałam że będzie mi się podobało i bardzo czekałam na te praktyki. Ale absolutnie nie oczekiwałam że będę chciała zostać chirurgiem! Te dwa miesiące całkowicie zmieniły moje spojrzenie na medycynę i… nie wyobrażam sobie że mogłabym robić cokolwiek innego i być spełnionym i ustatysfacjonowanym lekarzem!
Jedno doświadczenie w szczególności przeważyło szalę. Pewnego dnia gdy miałam dyżur na traumie przywieziono dziewczynę z wypadku w bardzo krytycznym stanie – utrata przytomności, zapadniete jedno płuco, bardzo słabe tętno, wielokrotne złamania… mogłabym wymieniać w nieskończoność. W przypadkach takich jak ten, dużo rzeczy dzieje się równocześnie… i wszystkie dzieją się niezmiernie szybko! Kilka lub kilkanaście par rąk pracuje równocześnie nad jednym pacjentem, jakby zchynchronizowane. Pomimo pozornego chaosu każdy wie co ma robić; ja zaczęłam od intubacji. Kiedy w końcu drogi oddechowe były zabezpieczone i w miarę stabilne okazało się że pacjetka ma potężne krawienie w klatce piersiowej i … najłatwiejszym manuwrem diagnostycznym i… potencjalnie terapeutycznym jest otworzenie klatki piersiowej… TU I TERAZ. Podczas gdy chirurg prowadzący i rezydent starali sie zatamować krwotok z aorty, ja robiłam masaż serca… bezpośrednio uciskając mięsień sercowy! Po kilku dawach adrenaliny tętno w końcu wróciło i serce pacjentki zaczęło samodzielnie bić w moich dłoniach. Udało nam się acjentkę przetransportować do sali operacyjnej ale niestety pomimo usilnych starań nie zdołaliśmy jej uratować. Doświadczenie to jednak było bezcenne i utwierdziło mnie w moim ‚chirurgicznym zauroczeniu‘.

środa, 10 marca 2010

Zima, zima i… po zimie ☹.
Smutna minka, bo już od dawna planowaliśmy wypad na naraty w ramach przerwy wiosnnej… która dzięki łaskawości naszych władz szkolnych będzie trwała cały weekend – no ale dobre i te dwa dni, bo prawie na każdej z mojej rotacji trzeba było pracować w weekendy. Tak więc przerwa wiosenna już za dwa dni, a tu nie dość że temperatura sięga 20 stopni, krokusy zakwitły, tulipany i żonkile aż się wyrywają spod ziemi, to jeszcze ma lać jak z cebra! Wygląda więc że weekend spędzę z książką do chirurgii w ręku, lub na nadrabianiu zaległości serialowych… w moich cieplutkich flanelowych portkach od piżamy… w narciarski wzorek.

No to może coś więcej o chirurgii? Zaczęłam od dwóch tygodni na transplantacji! Widziałam kilka przeszczepów wątroby i nerek. I muszę przynać że robią niesamowite wrażenie. Wątroba przyjechała do sali operacyjnej w kartonowym pudle. Jeden chirurg wciąż jeszcze pracował nad pacjentem biorcą, a drugi chirurg w tym czasie na bocznym stole przygotowywał wątrobę do przeszczepu i mocował szwy, zaczepy, podcinał tętnice i źyły. Jeśli chodzi o nerki to… widziałam organy od zmarłych dawców, które również docierały do nas przesyłką kurierską, oraz widziałam żywe nerki pobierane od zdrowych dawców i przeszczepiane pacjetowi w sąsiedniej sali operacyjnej. W obdwóch przypadkach nerka musi być opłukana/ zabezpieczona specjalnym płynem, który jest bardzo zimny i wprowadza nerkę w stan metabolicznej nieaktywnośći. Taka nerka całkowicie traci swój kolor i wygląda trochę jak mrożona pierś kurczaka – blado różowa i o podobnym kształcie (oczywście bez skórki). To jest naprawdę niesamowity widok, kiedy wkłada się taki ‚martwy organ‘ w całkowicie obcego człowieka, podłącza się go do krwiobiegu, a chwilę potem gołym okiem widać jak krew wypełnia tę bladą nerkę, i jak zaczyna ona tętnić życiem. Czuję się niezmiernie uprzywilejowana że dane mi było zobaczyć te ‚cuda natury‘… i że byłam ich częścią.

sobota, 20 lutego 2010

Nie tylko czytelnicy mojego bloga są ciekawi czy szpitale, i medycyna w ogóle, wyglądają tak jak w „Housie“ albo w „Grey‘s Anatomy“. I myślę że proste „NIE“ nie będzie dla nikogo zaskoczeniem.

Długo musiałabym pisać o Housie i jak moja opinia na temat serialu i samego Housa uległa ewolucji. Na początku byłam zafascynowana medycznymi zagadkami i nieopisaną wręcz niefortunnością House’owych pacjentów. Owszem, ‚zebry‘ zdarzają się w medycynie częściej niż nam się wydaje, bo pacjenci nie czytają podręczników i raczej rzadko przychodzą do lekarza z typowymi objawami i prawie nigdy nie używają klasycznych (podręcznikowych) słów do opisu swoich symptomów. Jednak nawet w przypadku bardzo chorego i skomplikowanego pacjenta, w prawdzimym świecie lekarz używa systematycznego podejścia i dopiero kiedy pospilite ‚krowy i konie‘ zostaną wyeliminowane z listy możliwych dianoz, zaczyna się robić badania na ‚zebry‘. Poza tym w rzeczywistości, żadne ubezpieczenie nie pokryłoby kosztów związanych z robieniem niezliczonych badań na rzadkie choroby, i żaden szpital nie zatrudniłby lekarza który tak jak House bez skrurpułów kłuje, tnie i leczy eksperymentalnie swoich pacjentów! I chyba jeszcze powinnam dodać że w Stanach w medycynie jest tak jak w każdym innym biznesie – lekarze muszą zabiegać o względy swoich pacjentów/ klientów, bo konkurencja jest duża. I prawda jest taka że nawet najbardziej chamski lekarz z jakim miałam do czynienia, nie dorównałby wulgarności Housa.

Tak więc im więcej wiem na temat medycyny, tym mniej serial pociąga mnie od tej strony! Niemniej jednak jestem wielką fanką samego Housa - jego ironi, błyskotliwej zgryźliwości, inteligentnego humoru i grubiańskiego sposobu bycia, bo sprawiają że jest doskonałym bohaterem i mimo wszystko da się lubić!

Nie mogę się za wiele wypowiadać na temat „Grey’s Anatomy“ bo nie widziałam w całości nawet jednego odcinka; jednak przypomniała mi się jedna z moich pacjentek, która w trakcie przygotowania do wjazdu na salę operacyjną aby otrzymać transplantację wątroby zapytała nas, czy gdy przez przypadek upuścimy wątrobę na podłogę, to czy tak tak jak „Grey’s Anatomy“ oczyścimy ją i użyjemy do przeszczepu.

środa, 17 lutego 2010

Ponad dwa tygodnie zaczęłam praktyki na chirurgii... i prawie nie mam życia poza tą chirurgią! Godziny są zabójcze... obchód codziennie o 6:00 rano; wypadałoby się do niego przygotować i przejrzeć wyniki krwi i innych badań - tak więc ja zazwyczaj pojawiam się w szpitalu o 5:30. Żeby wyrobić się na czas to musiałabym wstawać o 3:30 rano! Wiem że to brzmi absurdalnie i niewiarygodnie, ale to nie jest pomyłka - naprawdę miałam na myśli ‘w pół do czwartej’. Niektórzy o tej porze kładą się spać, a inni zaczynają nowy dzień....
Tak na przykład było ostatniej nocy. Nastawiłam budzik na 3:31 (ta jedna dodatkowa minuta sprawią że czuję się jakbym miała więcej kontroli nad moim życiem, a przynajmniej nad tym kiedy się budzę!!!), i zamiast muzyki obudził mnie delikanty dotyk Mika, który wrócił z hokeja pół godziny wcześniej i poczekał z pojściem spać do mojego wstania!
Normalnie, jednak, udaje mi się spać ciut dłużej. W ciągu tygodnia sypiam u koleżanki która mieszka 5 minut na piechotkę od szpitala. I chociaż pobudka o 4:31 rano wciąż wydaje się niedorzeczna, to moje chirurgiczne doświadczenia wynagradzają mi to z nawziązką, ale o tym następnym razem.

niedziela, 7 lutego 2010

Znowu zima! Za oknem jest cudnie! Słońce świeci, drzewa oszronione i ośnieżone! Prawdziwy Winter Wonderland. Wygląda na to, że w tym roku natura postanowiła nadrobić za wszystkie poprzednie lata bez prawdziwej zimy. Jeszcze śnieg z zeszłego tygodnia nie stopniał, a dosypało nowego.

My tym razem byliśmy przygotowani! I większość ludzi chyba też… bo zatrzymałam się w czwartek wieczorem w supermarkecie żeby zdążyć z zakupami spożywczymi przed następnym atakiem zimy a tam… regały opustoszałe jak za komuny w Polsce a koleki do każdej kasy po 15 osób. Coś tam kupiłam, ale musiałam trochę improwizować, bo większość rzeczy, które miałam na mojej liście było wysprzedane!
Jednyni nieprzygotowani do ataku zimy to jak zwykle drogowcy! Już napadało śniegu dwa dni temu, a nasza ulica dalej nie odśnieżona i śniegu po kolana.

Z powodu śniegu ominął mnie również pierwszy weekendowy dyżur na chirurgii, tak więc postanowiłam wykorzystać ten czas na naukę… która przy rozpalonym komiku i z kuflem aromatycznego piwnego grzańca nie jest taka zła.

niedziela, 31 stycznia 2010

Opłaca się chorować raz na kilka lat… bo budzi się człowiek w sobotni poranek w domu wypełnionym zapachem smażonego boczku i… takie oto śniadanie czeka na stole!



Nie wiem co mój mąż sobie wyobrażał, bo nawet tryskając zdrowiem i w pełni sił nie byłabym w stanie zjeść połowy tej porji, a co tu dopiero z bolącym gardłem i zapchanymi zatokami. No ale trzeba przyznać że chłopak się postarał.


Zasypało nas nieco w ten weekend.



W lodówce nic nie było, bo dopiero w sobote planowaliśmy zrobić zakupy. Wieczorem więc wybraliśmy się do Subway’a na kanapki i po zakupy spożywcze. Kanapki okazały się najdroższe na świecie – $150!!! A wszystko przez to że nie odśnieżyli dróg i przez jakiegoś idiotę co jechał środkiem z przeciwka. Skoro on nie ustępował, to my zjechaliśmy troszkę i zwolniliśmy tak że samochód tylko się toczył. No i tak się złożyło, że w tym miejscu gdzie zwolniliśmy była ogromna koleina i ni stąd ni zowąd wciągnęła nas ona prosto do rowu! W sumie tkwiliśmy tam prawie godzinę, a jak nas w końcu wyciągnęli to kosztowało nas to $125. Dobrze że Mike kierował, bo gdybym ja siedziała za kółkiem, to chyba wysłuchiwałabym na ten temat do końca życia ☺.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Aż mi się nie chce wierzyć że już jest 2010!
Nowy Rok przywitałam w Polsce z rodzicami u ich znajomych. I muszę przyznać że całkowicie zapomniałam jak hucznie w Polsce obchodzi się sylwestra nawet w Skierniewicach. Fajerwerków było co nie miara… zupełnie jak w Stanach na 4 lipca!
Nie miałam więc takich typowo tradycyjnych świąt (chociaż wigilia była Polska, i nawet upiekłam po raz pierwszy makowca i wyszedł wyśmienity!!!)...

...ale Sylwester i Nowy Rok był jak najbardziej ‚po naszemu‘ i wsród rodzinki!
I jeszcze o jednej rzeczy zapomniałam – jak dużo się je w Polsce! Gdzie się nie obejrzałam to każdy chciał we mnie wpychać jakieś pyszności – pierogi, pieczywko domowego wypieku, najlepszy pasztet na świecie w wykonaniu mamy, pieczona kiełbasa, pieczony schab, moja ulubiona ogórkowa i zalewajka… nie mogłam się opędzić! I nie mam pojęcia jak to się dzieje, że jak mieszkałam w domu to jadłam za czterech i wyglądałam jak człowiek… a teraz urosłam o dwa rozmiary chociaż jak to moja babcia określiła „jem jak wróbelek i zagłodzę się na dobre“.
Postanowienia noworoczne?! - już tak tradycyjnie spróbować zrzucić pare kilogramów i częściej odwiedzać siłownię… a jak już nic z tego nie wyjdzie to przynajmniej nie przytyć!