"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Już dawno nie byłam taka zła jak w tydzień temu w poniedziałek. No ale żeby cała historia trzymała się kupy to muszę zacząć od naszego styczniowego pobytu w Zakopanem. Podczas zakupów pamiątkarskich na Krupówkach zupełnie straciłam głowę dla bardzo nietypowego kożuszka; był zrobiony z blado fioletowej mięciutkiej i niezbyt grubej skórki i miał rękawy i kaptur obszyty futerkiem z lisa. Jako że za żadne skarby nie mogłam sobie go wybić z głowy postanowiliśmy z Mikiem kupić ten kożuch. W końcu jakby nie było to zakup na całe życie.

Nie nachodziłam się już za bardzo w tym kożuchu minionej zimy. Zanim krawcowa doszyła mi guziki tak żeby kożuch dopasował się do mojej sylwetki, i zanim go odebrałam to już w Virginii zrobiła się prawie wiosna. I tak oto miałam kożuch na sobie tylko kilka razy, ale gdzie się w nim nie pokazałam to zawsze dostawałam mnóstwo komplementów.

W zeszły poniedziałek Mike zadzwonił do mnie po powrocie z pracy i mówi: „Pamiętasz swój prześliczny fioletowy kożuch…“. Od razu wiedziałam że taki dobór słów nic dobrego nie wróży. Okazało się że Nero, zdecydowanie bardziej problemowy z naszych psów, jakimś cudem wydostał się ze swego kojca w ciągu dnia i w przypływie nieopanowanej radości wyciągnął owy kożuch z szafy i… niewiele już z niego zostało. Nie widziałam końcowego efektu na własne oczy, ale według Mika być może będę mogła przerobić pozostałość na torebkę i parę rękawiczek…

------------------------------------------------------------

It’s been a while since I got as upset as last Monday. But in order for the whole story to make sense, I have to begin with our trip to Zakopane (winter resort in Poland) that took place last January. One day Mike and I went shopping on Krupowki Street (a huge outdoor market where local people sell their arts and crafts). I totally fell in love with a cute winter coat made of super soft lavender suede, with sleeves and hood finished with fox fur. The coat was gorgeous and I just couldn’t talk myself out of it. In the end we ended up buying the coat… after all a coat like that is a worthwhile investment.

I didn’t get to wear the coat too much last season. Before I picked it up from my tailor who sewed on the buttons so that it fit my figure, the spring had arrived. I only got to wear it a couple of times, but wherever I went I always got some complements.

Last Monday Mike called me after he got home from work and said: “Remember that cute purple coat of yours…” Right away I knew that his choice of words could not mean anything good. It turned out that one of our dogs – Nero, somehow got out of his crate while Mike was at work. In his excitement the dog got a hold of the coat (that was snuggly hidden in a closet) and… not much was left of it. I still haven’t seen the ultimate effect of that encounter, but according to Mike I might be able to have a purse and a pair of gloves made out of the leftover suede…

niedziela, 10 kwietnia 2011

Żeby nie wyszło, że tylko się obżerałam w tym Rzymie, to podzielę się "niekulinarnymi" spostrzeżeniami.

Najbardziej cieszę się z odwiedzin u przyjaciół. Przyjaźń można latami pielęgnować w listach i przez telefon, ale jednak raz na jakiś czas potrzebne jest takie osobiste spotkanie. Żadne zdjęcia nie ujmą błysku oka prawdziwej radości i nic nie zastąpi uścisku i obecności. No ale dosyć tego sentymentalizmu.

Spodobał mi się Rzym… no może z wyjątkiem pogody. Wiosna dopiero co się zaczęła, a temperatury już sięgają mojego górnego limitu. W lipcu i sierpniu byłoby nie do wytrzymania dla mojego zimnolubnego organizmu. Nie mogłam się nasłuchać tego włoskiego muzykalnego gwaru i napatrzeć na ich pełne gestykulacji rozmowy.

Nieco zaskoczyły mnie "czasowe paradoksy". Z jednej strony czas wydaje się tam być pojęciem względnym – wszystko toczy się jakby w zwolnionym tempie, dzień nie odbyłby się bez popołudniowej sjesty, dni zaczynają się późnym rankiem i kończą długą późną kolacją w restauracji… a jednak czas to pieniądz. Włosi w drodze do pracy w kawiarniach zjadą poranną bułeczkę i wypiją espresso… na stojąco!!!

Największe wrażenie jednak zrobiły na mnie zatłoczone ulice Rzymu. Nawet zapchane filmowe ulice nie oddaja rzeczywistego zgiełku. Na wąskiej uliczce z samochodami zaparkowanymi po jednej stronie ulicy a motorami po drugiej, gdzie ledwo został jeden pas ruchu, jakimś cudem upychają się dwa samochody i jeszcze motor się między nimi przeciśnie. Komunikacja świetlna wydaje się być nikomu niepotrzebnym do szczęścia utrudnieniem, a policjant na środku skrzyżowania nie wydawał się zbyt sfrustrowany, gdy tylko niektórzy zwracali uwagę na jego wskazówki. Przejścia dla pieszych są całkowicie opcjonalne i trzeba po prostu zebrać się na odwagę i wyskoczyć na drogę w pewnym momencie, bo inaczej nikt się nie zatrzyma i nie przepuści.

Zaliczyliśmy z mamą ważniejsze zabytki na piechotę - nogi odczuwały skutki tej naszej wycieczki przez kilka dni po powrocie; byłyśmy na polskiej mszy w krypcie Bazyliki Św. Piotra, wspięłyśmy się na kopułę. Stamtąd przespacerowałyśmy się do Zamku Św. Anioła, który historycznie był warownią papieską. Odwiedziłyśmy Koloseum, Forum Romanum, Fontannę di Trevi, Schody Hiszpańskie i wiele innych „gorących punktów turystycznych”. Najbardziej jednak spodobała mi się wyprawa po Rzymie motocyklem z narzeczonym przyjaciółki! Adrenalinka nieźle dawała się we znaki gdy po zatłoczonych w godzinach szczytu ulicach przepychaliśmy się na piątego i szóstego. No ale dzięki temu z przedmieścia do samego centrum dotarliśmy w niecałe 15 minut (zamiast godziny)!

----------------------------------------------------

I feel like I should write something more about Rome, otherwise you’ll think that I only stuffed my mouth with food (which wouldn’t be too far from reality).

The best part of the whole trip was visiting with friends. One can e-mail, write letters and talk on the phone with friends for years, but every now and then it’s a must to visit in person. No pictures can express the spark of happiness in your friend’s eyes, and nothing can substitute for a hug and presence. But it’s enough of this sentimentalism!

I loved Rome… with exception of the weather, perhaps. The spring had just arrived and temperatures reached mid-80s. June and July would be unbearable for my cold-loving body. I could not listen enough to that rhythmical, musical Italian noise, or look at those conversations full of gestures, as if everybody talked in sign language.

“Time paradox” was quite surprising to me. On one hand, the time is a quite relative phenomenon for Italians; everything seems to be happening "on its own" as if in slow motion; a day can’t exist without an afternoon siesta, days start late in the mornings and end right before midnight with dinners in restaurants. On the other hand, time is money; on their way to work Italians stop in small cafes, and eat their morning pastries and drink their espressos... in a standing position at the bar!!!

I could not believe how packed the city was. Even the crowded streets in the movies don’t show the extent of this ever-present clutter. In a super-narrow alley with cars parked on one side and motorbikes on the other, with only one lane left in the middle Romans can still fit two cars and a scooter in between them. Traffic lights seem to complicate life unnecessarily, and police officers were not bothered by inattentive drivers. Pedestrian crossings are only an option, and you just have to be brave enough to start walking; otherwise no one will stop and you’ll never cross to the other side.

With an exception of a short car ride through the city, and a couple of metro/bus rides, we saw most of Rome on foot. We went to a Polish mass at Saint Peter’s Basilica, and we climbed its dome afterwards. Then we walked to Castel Sant’Angelo that historically was used by popes as their fortress. We saw the Coliseum, Forum Romanum, Fountain di Trevi, Spanish Stairs and few more touristy hot spots. My favorite part of the trip, however, was a motorcycle ride through Rome during afternoon rush hours with my friend’s fiancé. I could feel adrenaline rush through my vessels when we had to fold our side view mirrors when trying to squeeze in between cars, scooters and pedestrians. But thanks to this daredevil ride we made it from the suburbs to Piazza Navona in the heart of Rome in 15 minutes instead of an hour.

Bazylika i Watykan przez dziurkę od klucza.
A peek-a-boo view of St. Peter's dome through the keyhole on the gate to the headquarters of the Knights of Malta on Rome's Aventine Hill.



Bazylika tuż przed świtem.
St. Peter's Basilica just before dawn.

W tle Circo Massimo - największy stadion starożytnego Rzymu gdzie odbywały się wyścigi rydwanów.
With Circo Massimo in the background - the largest stadium of the ancient Rome where chariot races were held.


Z Agnieszką - miejsce raczej nie wymaga komentarza ;)
With Agnieszka at rather obvious location.


Z mamusią na tle Forum Romanum.
With my mom with Forum Romanum at the background.


Moja pamiętna wyprawa przejażdżka motorem.
My unforgettable motorcycle ride.



Hiszpańskie schody/ Spanish Stairs

Doskonały okaz włoskiego ruchu na Placu Weneckim.
Perfect example of Italian traffic at Piazza Venezia.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Rzym od kuchni - dosłownie i w przenośni.

W przenośni, bo jak się zatrzymuje u kogoś w domu a nie w hotelu to można naprawdę zobaczyć od kuchni... jak ludzie mieszkają, gotują, robią zakupy itd. Dosłownie, bo jedzenie było niemalże głównym punktem programu tego wyjazdu.

Przy okazji takiego długiego pobytu po tej stronie kałuży (chyba najdłuższego od 10 lat, od kiedy mieszkam w Stanach), postanowiłam skorzystać z tanich linii lotniczych i odwiedzić moją bliską przyjaciółkę w Rzymie. Zabrałam również mamę, która nigdy w Rzymie nie była, no a kto nie chciałby zobaczyć Wiecznego Miasta?

Ten mój mały wypad to raj dla podniebienia! Spodziewałam się, że zjem wyśmienitą pizzę, ale nie, że skosztuję aż tyle nowości. Na powitanie kupiliśmy sobie w małej osiedlowej pizzerii kilka rodzajów pizzy na wagę. Moją ulubioną okazała się pizza ze słodką czerwoną papryką. Po raz pierwszy spróbowałam pizzy z ziemniakami (!) oraz kwiatami cukinii.

Oczywiście nie obyło się bez makaronów. Super jest wyjść na obiad w cztery osoby, bo wtedy każdy zamawia coś innego i można zrobić sobie mini-degustację. Tak, więc oprócz wyczekanego ‘frutti di mare’ jadłam również kopytka w ostrawym sosie pomidorowym, świderki z grzybami i truflami, gemelli z karczochami i kilka innych makaronów. Przed każdym posiłkiem na zakąskę jadłam przepyszne grzaneczki. Włoska wołowina co prawda nie była taka delikatna jak amerykańska, ale sos z trufli całkowicie to wynagrodził. Najbardziej mi jednak smakowała mozzarella z mleka bawolego – taka zwykła z krowiego nawet się do tej nie przyrównuje.

Jak przystało na Włochy było również dużo wina – i do picia i w potrawach. A po obfitym posiłku zawsze serwowano limoncella – nalewkę ze świeżych cytryn. Podobno wypływa dobrze na trawienie.

Karczochy są bardzo popularnym warzywem we Włoszech. W Stanach najbardziej popularnym karczochowym daniem jest sos karczochowo-serowy do chipsów. Nic nadzwyczajnego. Tak więc nigdy nie kupowałam tego warzywa, tym bardziej że nie bardzo wiedziałam jak się do niego zabrać od strony technicznej. Przyjaciółki mąż jest zawodowym kucharzem, więc postanowiłam skorzystać z okazji i załapałam się na prywatną lekcję kulinarną i nauczyłam się obchodzić z tą przedziwną jarzyną.

Żałuję tylko że moje postanowienie wielkopostne polega w tym roku na niejedzeniu lodów oraz kremowych i czekoladowych deserów, bo nie spróbowałam żadnych wypieków włoskich. No ale wszystko przede mną. Pieniążek do fontanny di Trevi został wrzucony, tak więc przy okazji następnej wizyty pojem sobie i deserów!

----------------------

Rome through the kitchen window – literary and figuratively.

Figuratively, because when one stays at a friend’s house, they can see the way people really live there: what they eat, where they shop, how they cook, etc. Literary, because food was one of the most important aspects of my short visit in Rome.

Taking advantage of my long stay on this side of the pond (probaby the longest one since my move to the US 10 years ago) and using one of European cheap airlines, I decided to visit my best friend in Rome. I also took my mom with me, since she has never to Italy; and who wouldn’t like to visit the Eternal City?

This little trip of mine turned out to be a real paradise for the palate. Surely I had expected to eat excellent Italian pizza, but I hadn’t anticipated trying so many new flavors. Upon our arrival we bought several different kinds of pizza in a small neighborhood pizzeria. My favorite one was pizza with grilled sweet red peppers. For the first time in my life I tried pizza with potatoes (!) and with zucchini flowers.

Of course the trip wouldn’t be complete without selection of pasta. It’s great to go out for dinner in a group of four. Then everybody can order something else and it’s possible to have a small chef’s sampling menu experience. Except from my long-awaited frutti di mare, I got to try gnocchetti (smaller version of gnocchi) with spicy tomato sauce, fusilli with truffles and porcini mushrooms, gemelli (“twins” – short double stranded pasta) with artichokes and few more varieties. Before every meal we had a different bruschetta appetizer. Italian beef was not as tender as American one, but truffle sauce accompaniment totally made up for it. The best thing I tried, however, was Buffalo Mozzarella; as the name suggest it was made of buffalo milk (it was not covered in a spicy chicken wings sauce!) and it was delicious! One can’t even start comparing its flavor to the softest mozzarella made of cow milk!

Exactly how expected from Italy, there was plenty of wine – both to drink and in every dish. And after a meal was completed, limoncella was served. Limoncella is a liquor made of fresh lemons and it is believed to boost up digestion and metabolism.

Artichokes are extremely popular in Italy. In the US the most popular artichoke dish is artichoke-cheese dip for chips and I am not a fan of it. And so I have never bought artichokes – first, for I didn’t have an inspiration how to use it; and second, I had not idea how to handle the vegetable. Since my friend’s fiancé is a professional chef, I decided to take advantage of the situation and I got a personal Italian cooking class and I learned how to deal with this peculiar veggie – artichoke.

I have only one regret. My Lent resolution this season involves not eating ice cream or creamy and chocolaty deserta; and so I didn’t have an opportunity to try any Italian deliciousness. But nothing’s lost. I tossed a coin into di Trevi Fountain, which means I’ll come to Rome again.

Grzanki z pomidorkami, czosnkiem i cukinią oraz oliwkami.
Bruschetta with tomatoes, garling and zucchini, and olives

Bawola mozzarella/ buffalo mozzarella


małe kopytka z owocami morza / gnocchetti with frutti di mare


Limoncella


Olive ascolane - oliwka faszerowana wołowiną, głęboko smażona w panierce.
Olive ascolane - olive stuffed with beef paste, breaded and deep fried. Delicious.


Degustacja makaronów: makaron z karczochami, z ostrym sosem pomidorowym, oraz ze słodką włoską kiełbasą.
Pasta sampler: artichoke gemelli, spicy tomato gnocchi, orichette with sweet Italian sausage.


Talerz z pizzą - margerita, ziemniaczana, słodka grillowana papryka, tuńczyk. Na środku talerza - suppli - panierowane i pieczone w głębokim oleju risotto.
Pizza sampler - margerita, potato, grilled sweet peppers, tuna. In the middle of the plate you can see suppli - a deep fried risotto dumpling. Yummy.


Wołowinka w sosie truflowym.
Serloin in truffle sauce.


Oliva z oliwek z pierwszego tołoczenia - prosto z pola rodziców moich znajomych.
Unfiltered Extra Virgin Olive Oil straight from the farm of my friends' parents.


Cytrynki prosto z drzewa w supermarkecie.
Lemons straight from a tree, in a local market.

niedziela, 27 marca 2011

Piszę w drodze na moją pięciotygodniową wyprawę do Polski (i nie tylko). Jak wpadłam na pomysł tego wyjazdu, to pięć tygodni wydawało się zaledwie mgnieniem, ale jak przyszło do pakowania walizek i pożegnań, uświadomiłam sobie że to jednak strasznie długo.

Jak przystało na przeciętnego śmiertelnika, zamiast być wierną jednemu przewoźnikowi, starym zwyczajem zakupiłam najtańsze bilety... i w taki oto sposób załapałam się na 7-godzinną przesiadkę w Kopenhadze. Jako że jeszcze tu mnie nie było (oprócz lotniska oczywiście), postanowiłam wykorzystać okazję i zwiedzić trochę miasta.

Nie zrobiłam pracy domowej z Danii i nawet nie znałam za bardzo wartości duńskiej korony. W lotniskowym kantorze wypatrzyłam że 520-550 koron odpowiada wartości $100, więc postaniowiłam wyciągnąć 300 tej zagadkowej gotówki z bankomatu i zobaczyć co z tego wyjdzie. Okazało się że nawet nieźle to oszacowałam, bo sumka wystarczyła na opłacenie przechowani bagażu na lotnisku, śniadania w kawiarence w centrum oraz opłacenie wycieczki „autobusowo-łódkowej“ po mieście. Na metrze i tak tylko akceptowali kartę kredytową, więc dobrze się złożyło.

Muszę przyznać że wyludniona w niedzielny poranek Kopenhaga bardziej przypominała miasto duchów, niż europejską stolicę; ale wraz z rosnącą temperaturą i przygrzewającym słoneczkiem pojawili się na ulicach ludzie. Wydało mi się jednak całkowicie niezrozumiałe że informacja turystyczna w centrum miasta jest nieczynna w niedzielę. Poradziłam sobie jednak z mapką odebraną na lotnisku i… „koniec języka za przewodnika“.

Po około 4 godzinach wróciłam na lotnisko, zjadłam lunch i… już nie mogę doczekać się drzemki w drodze do Warszawy.

----------------------------

I’m writing en route to Poland, or rather my 5-weeks-long trip to Europe. When I first got an idea for this trip, five weeks seemed to be just a blink of an eye, but when it came to packing and good-byes, I realized it’s a really long time. I posted before (in Polish only) that with the beginning of residency approaching, this is my only chance to go back to Poland for a while, and spend some time with family and friends. I found a doc at my school who is involved in a long-term medical education project in Poland, and I arranged I could join him for few weeks; this way I get to go on my trip and get a credit at school at the same time.

Being just a broke student, instead of faithfully using one carrier for all my travel needs, I found the cheapest flight… and this is how I found myself stuck in Copenhagen for 7 hours today. Since I haven’t been to Scandinavia before (except from several previous airport transfers), I’ve decided to take this opportunity and visit the city.

I hadn’t done my Danish homework and when I landed I didn’t have a slightest clue about the value of Danish money… which turned out to be koronas – DKK, not Euros as I originally thought. I noticed at an airport exchange point that 520-550 DKK equals $100; I decided to withdraw 300 of that mysterious currency from an ATM and see how far it would get me. My estimation was surprisingly accurate because that amount paid for storage of my carry-on bags at the airport, a nice breakfast in a downtown café, and a bus/ boat tour of the city. Metro ticket machines only accepted credit cards, so things worked out great.

I have to admit that Copenhagen, totally deserted on this Sunday morning, at first resembled a ghost town rather than a European capital city. But as the temperature climbed and the sun kept shining, more and more people emerged into the streets. I found it surprising, however, that the tourist information center in downtown area was closed on Sunday. I still managed to find my way around with a city map picked up at the airport and… asking around for directions a couple of times.

After about 4 hours or so I got back to the airport, had a decent Thai for lunch and now can’t wait for a nap en route to Warsaw.



Jak to możliwe że tyle ludzi jeździ na rowerach.... jakby nie patrzeć w środku zimy!
How is it possible that so many people bike here in the middle of the winter. It was still below freezing point when the picture was taken.




Pomnik małej syrenki, który jest chyba jednym z najbardziej znanych symboli Kopenhagi.
The Little Mermaid - one of the most known symbols of Copenhagen.




Widoki ze statku wycieczkowego były pierwszorzędne.
The Views from the sightseeing boat were great!!!




Malowniczy kanał Nyhavn, z 17-wiecznymi budynkami i mnóstwem barów i restauracji
Nyhavn - a colorful 17th century waterfront full of great restaurants and pubs.

poniedziałek, 21 marca 2011

Dzisiaj pierwszy dzień wiosny a za oknem leje jak z cebra. Rano obudziło mnie „trzęsienie sypialni“, co po ostantich zajściach w Japoni, napędziło mi trochę stracha. Szybko się jednak okazało się że to mojemu strachliwemu psu nie podobały się grzmoty i błyski za oknem. A swoją drogą, to rzadko się zdarza obudzić przy dźwięku burzy z piorunami!

W tym roku 17 marca mieliśmy podwójną okazję do świętowania – nie tylko Dzień Świętego Patryka, ale również ten wyczekany Match Day (w końcu!).

Ah – co to był za dzień. Emocji nie z tej ziemi! Tuż przed południem większość studentów z roku, oraz sporo kadry zgromadziło się w wynajętym lokalu. Atmosfera taka ciężka że szok – od tej niepewności. Równo w południe jeden z dziekanów zaczął losowo wyczytywać imiona poszczególnych osób i wręczać im koperty z „wyrokiem“ na kolejne kilka lat. Po wyczytaniu około 10 czy 15 imion na sali zrobiła się taka wrzawa, że ja już nic nie słyszałam oprócz podekscytowanych wrzasków, pełnych ulgi westchnień, oklasków. Gdyby nie Mike, to pewnie bym nawet nie wiedziała że mnie wyczytali. Serce mi biło 100 mil na godzinę gdy otwierałam kopertę. A później radość i… ulga nisamowita.



Nie będę musiała przeprowadzać się za daleko – dostałam się na chirurgię do mojego szpitala uniwersyteckiego. Ale jakby nie patrzeć przeprowadzki nie da się uniknąć. 4 lata studiów jakoś dojeżdżałam, ale teraz godziny pracy będą (delikatnie mówiąc) "mało atrakcyjne", więc trzeba się dostosować. Przynajmniej narazie Mike zostanie w domu… na pół etatu, bo jednak ma stamtąd bliżej do pracy. Ale że jego godziny nie są normowane ( a przynajmniej nie za bardzo restrykcyjnie) to będzie mógł mieszkać „i tu i tam“. Ja w miarę możliwości również. Z czasem pewnie sprzedamy dom i przeprowadzimy się do Richmond na dobre, ale narazie wszystko powoli, na spokojnie.
Powoli dociera do mnie że od 16 czerwca zacznę pracę w szpitalu jako lekarz… i tym samym zacznie się moja przygoda z chirurgią.

____________________________________________________________________________________________

I was going to start blogging in English a while ago… but there never was a good enough occasion. Now the moment arrived. And it is not the 1st day of spring.

It just happened that the results of the Match Day have started settling in.
This day March 17th was quite unique – not only did we celebrate St. Patrick’s Day, but finally the long awaited Match Day.

Just before noon my entire class, with family and friends, and good number of school faculty and staff gathered at Richmond Women’s Club to celebrate one of the most important days in our lives. The atmosphere in the room was so heavy from anticipation that one could cut the air with a knife. Exactly at 12 o’clock the dean of student affairs started calling out in a random order people’s names and handing out envelopes containing their „fate“. After 10 or 15 names the room exploded with sounds of happiness, excitement, sighs of relief, ovations. If it hadn’t been for my husband Mike, I wouldn’t have heard my name at all. My heart was racing 100 miles per hours as I was opening my envelope. Shortly immense happiness and huge relief followed. It looks like I won’t be moving far. I matched in general surgery residency at my university hospital. But moving cannot be avoided. After 4 years of daily commute back and forth between Richmond and Fredericksburg, the time has come for me to finally move closer to the hospital. The residency is going to be extremely time consuming and I just have to accept that. For the time being Mike is going to stay at the house and split the time between the two places. Thank God his hours are flexible, and he can afford this „part time“ living arrangement. Ultimately with time we might sell the house and buy a new one in Richmond and move for good, but… let’s take one step at the time.

Slowly the reality is sinking in… on June 16th I’m going to start working as a physician… on June 16th I’m going to embark on my life-long adventure with surgery.

poniedziałek, 14 marca 2011

Niby że się nie stresowałam za bardzo... ale dzisiaj rano trochę jednak miałam niepewności, czekająć do południa na e-mail z wiadomością czy dostałam się do jakiegoś szpitala na chirurgię.
O 11:45 postanowiłam wziąć prysznic... żeby czas szybciej zleciał. Mike twierdzi że biorę najdłuższe prysznice na świecie. Może trochę prawdy w tym jest, bo jakoś nigdy nie mogę się wyrobić, i im bardziej się spieszę, tym dłużej tam siedzę. Wyszłam spod prysznica, a tu jak na złość 11:58!!! Ale okazało się że miałam już e-maila w skrzynce - o 11:57.
Dostałam się! Teraz tylko muszę się uzbroić w cierpliwość do czwartku, żeby zobaczyć gdzie...

środa, 9 marca 2011

Nie ma co jak dobre planowanie! Według mojego tygodniowego planu na jadłospisie na dziś była Boeuf Bourguignon (wołowiona po burgundzku). Zakupy zostały zrobione już wczoraj i w lodówce czekała na przygotowanie chudziutka wołowinka i świeże zioła (już nie mogę doczekać się ziół z własnego ogródka kiedy wszystko będzie na wyciągniecie ręki, a nie kupować po pęczku).

Dzisiaj rano wszystko wyciągnęłam z lodówki żeby doszło do temperatury pokojwej… i doznałam olśnienia – środa popielcowa i… nici z wołowiny. I tak sobie w tym roku wcześnie przypomniałam, bo przez ostantie trzy lata oświecało mnie jak już skończyłam kanapę z boczkiem na śniadanie, albo pizze pepperonii na lunch.

W każdym razie jadłospisu nie zmieniałam. Mąż już miał obiecany super obiadek na dziesiaj. Ja zładłam tylko burgundzią część dania, a wołowinka poczeka do jutra. Podobno odgrzewana smakuje jeszcze lepiej niż od razu po przyrządzeniu.