"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

czwartek, 30 grudnia 2010

Kiedyś uwielbiałam grudzień, choinkowe wystawy w sklepach, wyczekiwanie na święta… A teraz denerwuje mnie komercyjność tego okresu i grudzień rzadko oznacza święta z prawdziwego zdarzenia, z pierogami, prawdziwą wieczerzą wigilijną, pustym nakryciu przy stole. Cały czas czekam, ale bardziej na przerwę od szkoły i codziennej rutyny.
W tym roku miałam namiastkę prawdziwych polskich świąt w postaci wspólnego wypieku makowca i pierogów wigilijnych razem z koleżanką. Same święta, po czterech czy pięciu latach przerwy, spędziliśmy z Mika rodziną u jego brata w Indianie. Były prezenty, choinka, wyprawa do kościoła na jasełka; oprócz opłatka jednak nie było żadnych polskich akcentów. Może za rok znowu zrobię święta z prawdziwego zdarzenia u nas w domu.
Nie pomyślcie sobie, że było całkowicie smutno i monotonnie. Święta były w tym roku białe i zimowe, o czym w Virginii raczej możnaby tylko pomarzyć. Tak więc w Boże Narodzenie wybraliśmy się na górkę… bo na miano sanek to raczej nie zasługuje. Podobno drewniane sanki, na których mnie ciągali rodzice jak byłam dzieckiem, uważa się obecnie za niebezpieczne. Tak więc zjeżdzaliśmy na „steropianowych matach“, które moim zdaniem są zdecydowanie mniej bezpieczne niż tradycyjne sanki z płozami. Moje plecy i kręgosłup odczuwały skutki takiej maty jeszcze tydzień po saneczkowaniu.
No i w drodze ze świąt zatrzymaliśmy się w West Virginii na nartach – co prawda tylko na jeden dzień, ale było kapitalnie!

wtorek, 21 grudnia 2010



Czy wiecie co przedstawia powyższe zdjęcie?

Jest to domek zbudowany całkowicie z czekoladek, cukierków, groszków, ciasteczek i tym podobnych! Bez niczego na fotografii trudno wyorazić sobie perspektywę, ale to cudo ma prawie 4 metry wysokości!!! Przy okazji rozmowy kwalifikacyjnej w Penn State University odwiedziłam największą w Stanach fabrykę czekolady – Hershey i tam natknęłam się na tego architektonicznego dziwoląga!

A skoro już jesteśmy przy słodyczach to pochwalę się swoimi wypiekami! Już nawet nie pamiętam w jaki sposób, ale wpadł mi w ręce przepis na ciasteczka imbirowe z kawałkami imbiru, a nie tylko sproszkowanej przyprawy. Upiekłam jedną porjcę pewnego grudniowego wieczoru dla spróbowania i… okazały się zupełnym cukierniczym hitem! Mike zajadał się aż uszy mu się trzęsły. Jak zabrałam je do szpitala, to 50 ciastek rozpłynęło się w mniej niż kwadrans. Skończyło się na tym że w ciągu miesiąca napiekłam ich 10 porcji i obdarowałam nimi wszystkich – zacznając od moich drugorocznych studentów, poprzez kosmetyczkę, kończąc na Mikowych współpracownikach i rodzince! I kto by pomyślał że ze mnie taki cukiernik!










poniedziałek, 20 grudnia 2010

Końcówkę listopada i większość grudnia spędziłam pracująć w STICU (Surgical/ Trauma Intensive Care Unit), czyli na chirurgicznym oddziale intensywnej opieki. Nie jest to zbyt populnarny fakultet wsród czwartoroczniaków, którzy zmęczeni miesiącami zakuwania i nieprzespanych nocy raczej wolą mniej czasochłonne zajęcia. Ja koniecznie chciałam popracować na tym oddziale, bo jakby nie patrzeć ICU będzie stanowiło dosyć pokaźną porcję mojego chirugicznego szkolenia, i chciałam chociaż trochę przygotować się na to co czeka mnie w przyszłości. No i nie mogłam skończyć szkończyć szkoły medycznej i nie mieć zielonego pojęcia o wentylatorach i innych skomplikowanych metodach używanych do potrzymywania życia.
W takim ICU rzeczy dzieją się niesłychanie szybko i każdy pacjent ma wysarczająco schorzeń aby obdzielić nimi całą masę mniej schorowanych pacjentów. Opieka nad takimi ludźmi wymaga szybkiego powiązania faktów, rozumienia interakcji lekowych i wszelkich procesów fizjologicznych. W czasie trzeciego roku, podczas praktyk na różnych odziałach szpitala, raczej nie ma się do czynienia z pacjentami z oddziału intensywnej opieki, bo uważa się że są oni za skomplikowani dla trzecioroczniaków. To trochę tak jakby student trzeciego roku opiekował się pacjentami, którzy stanowią perfekcyjny obrazek jakiegoś schorzenia prosto z podręcznika patologii czy fizjologii. Natomiast taki pacjent w ICU to tak jakby powtórka/ egzamin z całego roku – bo nic się nie trzyma kupy, i z minuty na minutę pojawiają się nowe problemy i nigdy nie wiadomo czym nas zaskoczy.
Przez cztery tygodnie miałam do czynienia z wieloma pacjentami którzy trafili do nas w krytycznym stanie i wbrew wszystkim oczekiwaniom wrócili do zdrowia. Najbardziej niewiarygodny przypadek to zmarźluch, który trafił do nas z hypotermią 28 stopni; nad ranem został znaleziony przez kogoś nieprzytomny na poboczu drogi, po tym jak doznał urazu głowy w stłuczce samochodowej. Nikt nie dawał mu zbyt wiele szans na przeżycie, a on nas zaskoczył i po dwóch dniach opuścił szpital bez uszczerbku na zdrowiu!
Ale każdy medal ma dwie strony, i niestety w tym samym czasie straciłam więcej pacjentów niż w czasie całej mojej studenckiej kariery.
Tak więc w czasie tego miesiąca nie tylko nauczyłam się rozumieć zasady działania wentylatora i myśleć po medycznemu, ale przede wszystkim doceniłam bezsilność milionodolarowych maszyn i lekarstw wobec choroby i naczyłam się pokory wobec życia i śmierci.

niedziela, 5 grudnia 2010

Tak jak obiecałam teraz kolej na St. Louis w stanie Missouri.

Być może komuś zrodziło się pytanie czemu, na litość boską, wpadłam na pomysł żeby wysyłać podanie o pracę do St. Louis. Jasne że lepiej byłoby się nie przeprowadzać, a jak już trzeba będzie to gdzieś bliżej, a nie przez połowę Ameryki. St. Louis znalazło się na mojej liście ze względu na to, że sporo się dzieje tam własnie w Mikowej branży, więc jak już by trzeba było pakować walizki, to Mike by mógł tam znaleźć pracę bez problemu. Więc gdy tylko zostalam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną, to postanowiłam polecieć i… dodać kolejne miasto do mojej listy podbojów geograficznych.



Miasto leży nad rzeką Missisipi i słynie ze swojego ogromnego łuku, który ma 630 stóp/ 192 m. wysokości. Został wybudowany w latach ’60. Już kilka razy na Discovery oglądałam film dokumentalny o tym jak budowali tego olbrzyma. Raz nawet widziałam go z powietrza, przy okazji przesiadki samolotowej w St. Louis. No a teraz, oprócz głównego celu mojej podróży – rozmowy kwalifikacyjnej, w końcu mogłam zobaczyć ten łuk z bliska, dotknąć go i wjechać malutkim wagonikiem na sam szczyt i zobaczyć panoramę miasta, stanu Missouri i sąsiedniego stanu Illinois. Jako że moja wizyta przypadła w środku tygodnia i w mało atrakcyjnym czasie (bo pod koniec listopada), to nie było kolejek żeby wjechać na łuk. Tak więc w moim wagoniku siedziałam tylko ja i starsze małżeństwo. Ale w okresie szczytu turystycznego, podobno do tej malutkiej przestrzeni (chyba nie przesadzę jeśli porównam ją wielkością do „malucha“) potrafią upchać 5 osób. Widoki były pierwszorzędne no i udało mi się „odhaczyć“ ten łuk na liście rzeczy do zobaczenia.


(to jest wnętrze malutkiego wagonika)


(a tu wagonik z pasażerami, którzy bez wątpienia nie mają klastrofobii)

Widoki jak widać były pierwszorzędne.






(To jest widok łuku z mojego pokoju hotelowego)

Oprócz tego odwiedziłam browar Budweisera. Nie jestem zwolenniczką tego piwa, ani większości amerykańskich w rzeczy samej, ale sama wizyta w browarze była super. Udało mi się zobaczyć od zaplecza cały proces prodkucyjny od warzenia chmielu, przez pasteryzację, do rozlewania w puszki i butelki. No i nawet skosztowałam trochę dopiero co zrobionego piwa, prosto z ogromnego zbiornika.


(tutaj nalewają mi piwka prosto ze zbiornika. Wyglądam trochę jak wypłoch w tej czapce i goglach ochronnych, ale to był warunek wejścia na halę produkcyjną)

No i jeszcze jedna ciekawostka na temat St. Louis.
Jedną z moich ulubionych szybkich restauracji (celowo nie użyłam słowa „fastfood“) jest Panera Bread - taka fuzja między piekarnią, cukiernią, kawiarnią i barem kanapkowo-sałatkowym. Zimą uwielbiam ich duży wybór smakowitych zup, chleb dorównuje smakowo polskiemu, no i wszyskto jest świeże i zdrowe. W całej Ameryce Panera Bread nazywa się właśnie „Panera Bread“, ale nie w St. Louis. Jako że ta sieć restauracji narodziła się właśnie w tym mieście, to dla upamiętnienia lokalnie zachowali oryginalną nazwę „St. Louis Bread Company“.


(To jest zdjęcie "Panery" w St. Louis)


(A tak wygląda "Panera" w reszcie Ameryki)

niedziela, 28 listopada 2010

Muszę przyznać że jak narazie lubię to moje podróżowanie na rozmowy kwalifikacyjne. Cały ten proces nazywa się tutaj „Interview Trail“ i jest on doświadczeniem samym w sobie. Tak jak napisałam w poprzednim poście, nie tylko ja się chcę pokazać w jak najlepszym świetle, ale szpitale starają się zaimponować żebym to ich wybrała, a nie kogoś innego. Porównując cały ten proces do moich kilku rozmów sprzed czterech lat, kiedy to próbowałam się dostać na medycynę, to ten jest zdecydowanie mniej stresujący.

Do tej pory miałam już 5 rozmów; trzy w Philadelphii i okolicach, jedną w Saint Louis i jedną w blisko nas, w szpitalu gdzie niedawno miałam okazję odbywać miesięczne praktyki. W Philadelphii najbardziej odpowiadała mi różnorodność restauracji i polska dzielnica z polskimi sklepami. Miasto jest super, ale do odwiedzenia; tak więc już wiem że nie będzie na szczycie mojego rankingu. St. Louis zrobiło na mnie super wrażenie, ale o tym będzie osobny post.

Wiele osób, które spotkałam w czasie mojego „wywiadowczego szlaku“ składa podania do tych samych instytucji co ja, tak więc będę miała okazję spotkać się z nimi po kilka razy w różnych miejscach. Wszystkie te wyprawy więc są nie tylko okazją do wyrobienia sobie opinii o różnych programach oficjalnymi drogami, ale także poprzez rozmowy z moimi konkurentami, którzy znają niektóre programy z „pierwszej ręki“. Zazwyczaj moje wizytacje trwają dwa dni. Wieczorem na „dzień przed“ większość programów zaprasza mnie na obiad/ kolację, gdzie w mniej formalnej atmosferze mam okazję poznać obecnych rezydentów i czasem lekarzy profesorów, i dopiero następnego dnia odbywają się oficjalne rozmowy kwalifikacyjne.

Większość rozmów odbywa się bezstresowo – po prostu rozmowa o wszystkim. Moje referencje i CV dla większości wystarczy jako świadectwo że nadaję się na lekarza/ chirurga, tak więc rozmowa zazwyczaj obraca się wokół mojego codziennego życia, doświadczeń, osobowści. No i tutaj muszę przyznać że mam trochę łatwiej niż niektórzy z moich znajomych z którymi rozmawiałam na temat ich doświadczeń. Zawsze wychodzi w tych rozmowach fakt że pochodzę z Polski, że przyjechałam tutaj jako dorosła osoba i… zazwyczaj udaję mi się stamtąd poprowadzić rozmowę na „moje tory“ gdzie czuję się komfortowo i… mogę pokazać to co odróżnia mnie od 99% kandydatów.

Jedyne co nie do końca mi odpowiada w tym całym procesie to ilość podróżowania. Narazie nie jest źle, bo prawie wszędzie mogłam jechać samochodem. Dopiero w styczniu zacznie się latanie po całej Ameryce. Ale takie życie w biegu, na walizkach, spanie w hotelach, i stersowanie czy nie będzie korków, albo opóźnien samolotów jest samo w sobie stresujące.

niedziela, 21 listopada 2010

The Match

Wygląda na to że nadszedł czas na „technicznego“ posta na temat MATCH. W zeszłym tygodniu rozpoczęłam okres rozmów kwalifikacyjnych na rezydenturę z chirurgii ogólnej, no i raczej nie obejdzie się bez wyjaśnienia na czym to wszystko polega.

Dokładnie za 6 miesięcy skończę szkołę i…pomimo dwóch, ciężko zapracowanych literek za nazwiskiem (M.D.), nie będę mogła praktykować medycyny, aż odbędę specjalizację, tutaj zwaną „residency“. Rezydentura jest jedyną drogą w Stanach do zdobycia kwalifikacji do samodzielnego wykonywania zawodu lekarskiego. W zależności od specjalizacji taka rezydentura trwa od 3 (medycyna rodzinna, choroby wewnętrzne), do 5 – lub więcj lat (chirurgia ogólna, radiologia). Po odbyciu rezydentury pierwszego stopnia można kontynuować bardziej zaawansowane szkolenie – np. na kardiologa, pulmonologa, chirurga dziecięcego, chirurga onkologa itp.

Rezydentury odbywają się w szpitalach ze specjalną akredytacją od ministerstwa zdrowia i są finansowane przez państwo. Prawda jest taka że w większości specjalizacji kandydatów na daną rezydenturę jest więcej niż dostępnych miejsc (zwłasza że w ostatnich latach coraz więcej zagranicznych lekarzy przyjeżdza kształcic się w Stanach i zwiększają konkurencję). I tak właśnie kilkadziesiąt lat temu został ustanowiony National Residency Matching Program, potocznie zwany „the Match“. System ten w miarę obiektywny i uczciwy sposób „kojarzy“ młodych (lub bardziej trafnie „nowych“) lekarzy z instytucją w której będą oni odbywać rezydenturę.
Na początku każdego września przyszli lekarze rejestrują się w systemie komputerowym i za jego pomocą wysyłają podania do szpitali oferujących szkolenie w zakresie ich wybranej specjalizacji. Szpitale akredytowane przez państwo nie przyjmują żadnych podań poza wyżej wspomnianym systemem aplikacyjnym. Rozmowy kwalifikacyjne odbywają się pomiędzy listopadem a marcem. Są one nie tylko okazją dla szpitali na wybranie najlepszych kandydatów, ale także dla przyszłych lekarzy na wybranie najlepszej instytucji na przyszłe szkolenie. Obie strony mają czas do końca lutego na dostarczenie swoich „Rank Order Lists“ – rankingu programów/ rankingu kandydatów od najbardziej do najmniej porządanych. Od wielu lat magiczny „Match“ odbywa się w trzeci czwartek marca, kiedy to algorytm komputerowy kojarzy ranking kandydatów z rankingiem szpitali w których odbywali oni rozmowy kwalifikacyjne. Od lat prawie 70% kandydatów zostaje skojarzona z jedną z trzech najwyżej ocenionych w rankingu instytucji. Wynik „match“ jest legalnym zobowiązaniem, i młody lekarz zaczynając 1 lipca, musi odbywać szkolenie w szpitalu do którego loteria go dopasowała. Co roku w zależności od konkurencyjności danej specjalizacji, część kandydatów nie zostaje dopasowana do żadnej z instytucji na ich rankingu i w takiej sytuacji muszą albo odbywać tzw. „scramble“ – i na "łapu-capu" szukać pozycji, które nie wypełniły się w „Match“ (w przypadku chirurgii takich otwartych pozycji jest bardzo niewiele), albo wybrać inna specjalizację (ja nie wiem co bym wybrała, bo mało rzeczy poza chirurgią mnie pociąga), albo „przezimować“ cały rok i starać się o pozycję w kolejnym „Match’u“.

Ja wysłałam podania do ponad 30 szpitali, z nadzieją na rozmowy kwalifikacjne w przynajmniej połowie z nich. Chirurgia jest średnio konkurencyjną specjalizacją, i według analiz statystycznych jeśli potencjalny kandydat umieści pomiędzy 10-12 instytucji w swoim rankingu, szanse pomyślnego skojarzenia sięgają ponad 95%.

Widzę że ten post się zrobił strasznie długaśny… tak więc ciąg dalszy nastąpi, a jeśli ktoś ma pytania na temat „Match’u“ to dajcie znać. ☺

niedziela, 31 października 2010

Na urodziny w tym roku dostałam nook’a – czytnik eboków wylansowany przez sieć księgarni Barnes and Noble. Trochę miałam wątpliwości co do tego wynalazku. Głównie dlatego że dla mnie doświadczenie literackie polega nie tylko na czytaniu książki, ale także odwracaniu stron, zagianania rogów, czasem nawet zanatowaniu czegoś na marginesie. Większość moich książek wygląda na „przeczytane“ jak już się z nimi uporam. Poza tym lubię mieć dużo książek na półce. Domowa biblioteka, bez względu na ilość książek, dużo mówi o właścicielu.Kiedy odwiedzam kogoś w ich domu, zwłaszcza pierwszy raz, jeśli to tylko możliwe, przeprowadzam szybką „inwentaryzację“ ich książkowej kolekcji. Książki, gdy wszystko inne zawiedzie, nie tylko dostarczą tematu do rozmowy, ale również powiedzą mi o ich właścicielu więcej niż nawet „dobrze klejąca się“ rozmowa.

Moje własne czytanie w ostatnich latach nie wyglądało najlepiej… przynajmniej jeśli chodzi o literaturę „rozrykwową“. W związku z nawałem pracy, szkolnego czytania i braku czasu trzeba było zrezygnować z częstych wizyt do księgarni i czytania 2-3 książek w miesiącu. Notatki, skrypty, streszczenia i podręczniki skutecznie wyparły czysto przyjemnościowe pozycje z mojego czytelniczego harmonogramu. Dzięki Bogu za ‚audiobooks‘, to przynajmniej w samachodzie w drodze do/ ze szkoły udało mi się „poczytać“ trochę literatury popularnej.

W zeszłym tygodniu zaczęłam bardzo „mało czasochłonny“ fakultet – w związku z czym w końcu miałam okazję poczytać mojego nook'a. I muszę przyznać że nawet mi on odpowiada. Czyta się zupełnie tak jak zwykłą książkę ‚paperback‘, jest bardzo poręczny, zajmuje mało miejsca i... zawiera książek bez liku. Zdarzyło mi się w piątek że skończyłam czytać jedną książkę i… od razu mogłam zacząć kolejną. Już mam ich ponad 10 na moim nook’u czekających na swoją kolej. Jedyna wada tego urządzenia to że zbyt łatwo jest kupić nowe książki. W kilka (jeśli jest się w pobliżu Wi-Fi) lub kilkadziesiąt sekund (jeśli trzeba korzystać z połączenia 3G) można wyszukać noweg tytuły i kupić wciskając jeden guzik. A z prawdziwymi książkami rzadko zdarzało mi się kupować więcej niż 2 na raz.