"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

niedziela, 9 sierpnia 2009


Widok na Napa Valley z winnicy Artesa


W końcu nie napisałam nic o naszych wakacjach w Kalifornii! Było cudownie.
Nie chcę nadużywać słów, ale chyba nie przesadzę jeśli powiem że to najlepsze wakcje w moim życiu… albo przynajmniej w tej samej kategorii co nasza podróż poślubna po Anglii/ Szkocji/ Irlandii!
Czemu było tak niesamowicie? Bo nie trzeba było nigdzie gonić i stresować się co jeszcze chcemy zobaczyć (czego niestety nie da się uniknąć kiedy jedzie się do nowego miejsca). Oboje byliśmy już w północnej Kalifornii, więc tym razem byliśmy głownie nastawieni na relaks. Nie mieliśmy żadnego planu, ani listy rzeczy do zrobienia. Jedyną rzeczą którą zaplanowaliśmy z góry były rezerwacje hoteli i samochodu.
Zaczęliśmy od Napa Valley – największego amerykańskiego regionu winnego. Większość czasu spędziliśmy na degustacji win i dobrego jedzenia ☺. Między jedną a drugą winnicą robiliśmy tyle przewy ile było potrzeba na ‚wyparowanie winna‘ z głowy (bardzo ‚doktorskie‘ i naukowe sformułowanie), żeby można było usiąść za kierownicą i jechać do kolejniej winnicy! Znane winiarnie omijaliśmy z daleka – głownie dlatego że są przereklamowane a ich wina można kupić nawet w Virginii w narożnym sklepie.
Zaglądaliśmy do małych winiarnii, które ciekawie wyglądały z ulicy, albo których nazwa brzmiała intrygująco. Jedyna dużą winiarnia w której się zatrzymaliśmy była V. Sattui, która urzekła mnie podczas mojej ostatniej wizyty 8 lat temu. Mają wyśmienite wino, najlepsze w Napie (przynajmniej według mnie i Mika), i ich wina można kupić tylko u nich. Wysłaliśmy sobie do Virginii całe pół skrzynki!!! W pozostałych winnicach kupiliśmy sobie po bultelce/ albo dwie i… delektowaliśmy się nimi przez resztę naszych wakacji! Codziennie po kolacji otwieraliśmy butelkę i zanim się zorientowałam, odpływałam w ‚winny sen‘.


'Wine Tasting Room' w V. Sattui gdzie sam senior rodu nalewał nam wino podczas degustacji.


Cheese shop w V. Sattui. Raj dla podnibienia (przynajmniej mojego) :)



piwnica w V. Satui.



Ten sklep był niesamowity! Nie mogłam się napatrzeć na ich gadżety kuchenne i mieszanki ziołowe. Mike kupił sobie tam przyprawy do grilowania, a ja sama nalałam sobie do butelki niefiltrowaną oliwę prosto z tłoczenia! Przepyszna - szczególnie do maczania świeżego pieczywka...

czwartek, 30 lipca 2009

Mówią że nieszczęścia chodzą parami… raczej nie w moim przypadku. Może ‚nieszczęścia‘ to za wielkie słowo, ale na niedobór pechowych przygód tego lata narzekać nie mogę.

Zaczęło się na początku czerwca powodzią u na naszym podwórku za domem i zalaniem ‚basementu‘ (mieszkalnej piwncy). Jeszcze nie do końca uporaliśmy się z remontem na górze, a cała masa roboty na dole nam się zwaliła. Choć muszę przyznać że w całym tym nieszęściu, mieliśmy kupę szczęścia; a mianowicie: tuż po tym jak odkryliśmy ‚powódz‘ i 5-centymetrowe bajoro na podłodze naszego ‚basementu‘ zadzwoniliśmy do naszego ubezpieczenia i wyjaśniliśmy że nasza pompa, która w przypadku obfitych deszczów ma wypompowyać wodę spod fundamentów, została przeciążona. Ubezpieczenie stwierdziło że zajmą się tą sprawą i żebyśmy się o nic nie martwili. Dopiero po tym jak przysłana przez nich ekipa zerwała dywany, wcięła się w ściany żeby upewnić się że wilgoć nie spowodowała szkód, i zamontowała kupę suszarek, wiatraków i innych głośnych urządzeń (w towarzystwie których musiałam uczyć się do mojego egzaminu), ktoś w ubezpieczalni dopatrzył się że tego typu szkody nie są pokrywane w naszym stanie! Widocznie ulewne wiosny zdarzają się tutaj na tyle często, że ubezpieczenia zbnkrutowałyby na wypłacaniu odszkodowań. Skoro jednak pomyłka wynikała z ich niedopatrzenia, musili przywrócic nasz dom do stanu sprzed przyjścia ekipy, i pokryli koszty położenia nowej podłogi – która jest o wiele ładniejsza niż stara, bo zamiast dywanu mamy terrakotę.

Kilka dni po tej nieszczęsnej powodzi ktoś wycofał na parkingu w mój samochód. Akurat Mike używał tego dnia mojego ‚trucka‘. Wszystko to działo się na oczach Mika i jego kolegów, którzy siedzieli w barze i ‚zabijali‘ czas czekając na hokeja. Mike wyskoczył z tego pubu i zaczął biec za gościem, który, jak się okazało, był… po kilku ‚pifffkach‘. Podczas gdy Mike zadzwonił na policję, gościu ulotnił się – na szczęście na piechotę, więc jego samochód został jako dowód. Szkody w moim samochodzie nie były wielkie, ale mam zarysowanie i wgniecenie na tylnym derzaku i błotniku i stłuczone jedno tylne światło. Facet oczywiście wszystkiego się wyparł, sprawa trafiła do sądu i dopiero w tym tygodniu (po ponad 6-ciu tygodniach) jego ubezpieczenie w końcu wystawiło nam czek za straty (który jeszcze do nas nie dotarł).

W końcu, jakby mi brakowało wrażeń, trzy tygodnie temu twardy dysk w moim Mac’u odmówił posłuszeństwa i postanowił się permamentie zepsuć. Pomimo że od kilku miesięcy zabierałam się za kupienie dodatkowej zewnętrznej pamięci, żeby przenieść na nią zdjęcia z komputera, to jakoś nie zdążyłam zanim wszystkie fotki po prostu przestały istnieć. Komputer naprawiony, ale czuję się jakby kawałek mnie gdzieś zniknął – bo jakby nie patrzeć, wszystko co nazbierało mi się przez ostatnie dwa lata przepadło w czarną dziurę! Dziwnie tak właczać nowy komputer i nic na nim nie mieć. Oczywiście postaramy się odzyskać utracone informacje, co jeśli się powiedzie, może kosztować dwukrotnie więcej niż mój komputer kiedy go kupiłam dwa lata temu. Chyba nie muszę dodawać że teraz w końcu kupię zapasową pamięć i wszystko będzie zabezpieczone!!!

środa, 29 lipca 2009

Od przedwczoraj mamy w domu nowego domownika. Nazywa się Nero, ma około dwóch lat i pojawił się trochę z nienacka i szybciej niż myśleliśmy.

Już od jakiegoś czasu myśleliśmy o drugim psie. Wielu naszych znajomych ma dwa, i twierdzą że dwa psy są łatwiejsze niż jeden. Poza chcieliśmy żeby Shiva miała kompana, skoro już jest takim towarzyskim psem.

Adopcja Shivy trwała około 3 tygodni, tak więc kiedy w ostatni weekend w końcu zaczęliśmy rozglądać sie po internecie za potentialnym psiakiem do adopcji, byliśmy nastawieni że zajmnie nam to kilka tygodni. Wypełniliśmy kilka form ‚online‘ i w poniedziałek rano Mike zadzwonił do schroniska żeby osobiście umówić nas na spotkanie z jednym z psów na kolejny weekend. Okazało się jednak że psiak który zwrócił naszą uwagę, był u nich już prawie miesiąc; a ze wględu na przeludnienie (lub ‚przepsienie‘), jeśli nikt nie adoptuje psa w tym czasie, to niestety czworonogi są usypiane. Kolej Nero była dzisiaj… no więć jak mieliśmy go nie wziąć od razu?!

Narazie jest bardzo wychudzony, waży niewiele więcej niż połowa tego co Shiva. Jest też wyjątkowo milusiński i nie odstępuje mnie na krok. Nie byłoby to takie złe, gdyby nie fakt że Mike jest od wczoraj na 3 dni w delegacji, i ja sama muszę zmagać się z nadmiernie rządnego uwagi psa, i cholernie zazdrosnej Shivy!!! Trochę czasu zajmie im ‚dogryzienie‘ się, chociaż na spacerach już ‚dogadują‘ się nieźle! Już prawie udało mi się opanować wyprowadzanie dwóch pit-bullów na dwóch smyczach bez zaplątywania się.

Nero jest również dosyć strachliwy, i między innymi boi się… schodów! Nawet nie próbuję się domyślać przez co musiał przejść ‚w poprzednim życiu‘, skoro na widok nas idących po schodach zaczyna trząść się jak galareta i ucieka. Miejmy nadzieję że przezwycięży tę fobię zanim przybierze na wadze; teraz przy jego 16 kg wnoszenie i znoszenie go na rękach nie jest nadzwyczaj forsujące, ale przy jego apetycie, spodziewam sie raczej szybiego przyrostu mięśni i wagi.

A na tym zdjęciu, Nero triumfalnie leży na posłaniu Shivy, chociaż jego własne jest kilka kroków obok!

Moje wakacje już się skończyły i… nawet nie napisałam ani razu. Ale opiszę wszystko na raty; tylko nie pokolei, bo sama już nie wiem co było najpierw a co później, ale jakie to ma znaczenie.

Dzisiaj rozpoczęłam oficjalnie trzeci rok. Narazie tak nieformalnie – trzy dni ‚orientation‘. Dostałam własny pager, identyfikator szpitalny, kod dostępu do elektronicznych kart pacjentów; nauczyłam się dawać zatrzyki domięśniowe i cewnikowania kobiety i mężczyzny (te trzy ostatnie na manekinach w laboratorium symulacyjnym). Powinnam była się nauczyć pobierać krew – tym razem na prawdziwym człowieku, ale ta część nie poszła już tak gładko. Ale tak to jest jak dwie baby pracują w parze. Najpierw ja pobierałam krew koleżance. Niby że wkłułam się w żyłę, ale jak manewrowałam podłączając probówkę, to poruszyłam igłą i moja pacjentka się wzdrygnęła, a ja spanikowałam że ją boli i wyciągnęłam igłę. W odwrotym kierunku było podobnie. Koleżanka wkłuła sie we mnie, ale niestety ja z moim drastycznie obniżonym progiem bólu, chyba bardziej profilaktycznie niż z potrzeby westchnęłam zbyt głośno i ona również spanikowała i wyciągnęła igłę zanim zdążyła pobrać próbkę krwi. Miejmy nadzieję że moi prawdziwi pacjenci będą bardziej cierpliwi... albo że ja nie będę taka nadwrażliwa.

czwartek, 14 maja 2009

drugi rok prawie z głowy

No więc dzisiaj miałam ostatni oficjalny wykład na drugim roku! W poniedziałek jeszcze tylko ostatni egzamin i koniec z wykładami w takim wydaniu raz na zawsze! Na trzecim i czwaratym roku też pewnie jakiś wykład się trafi od czasu do czasu, ale to co innego – nie będę już przykuta do tego samego siedzenia w auli przez 20 godzin w tygodniu. Mam nadzieję że jakoś się zmobilizuję i wykrzesam z siebie trochę energii żeby przygotować się do egzaminu z ‚mięśniowo-szkieletowego‘ – chociaż w przypadku tego przedmiotu to całkowity ‚misnomer‘ (już sama nie wiem czy to jest polskie słowo, czy tak je spolszczyłam); reumatyzm jest najciekawszą częścią tego przedmiotu – a to już mówi samo za siebie. Oprócz tego jest cała masa dermatologii – która zdecydowanie nie należy do moich ulubionych, ale nie jest najgorsza w porównaniu z ortopedią!!! Zupełnie nie rozumiem jak ktoś po przetrwaniu tego przedmiotu decyduje się na specjalizację z ortopedii albo rehabilitacji!

We wtorek będę delektowała się moim ostatnim dniem wolności a od środy znikam do 26 czerwca! Właśnie pracuję nad szczegółowym planem powtórek do egzaminu USMLE Step 1, który pokrywa całe dwa lata szkoły medycznej. Muszę do środy dograć wszystkie detale – tj. ile stron muszę przeczytać na dzień i na godzinę, żeby wiedzieć że ze wszystkim się wyrobię. Ogólnie moje życie przez kolejne 5-6 tygodni będzie wyglądać następująco:

6:45 – pobudka, spacer z psem, śniadanie i takie tam
8:00 – 12:00 czytanie
12:00 – 13:00 przerwa na lunch i spacer z psem
13:00 – 17:00 czytanie
17:00 – 20:00 obiad/ spacer lub siłownia/ trochę czasu z mężem/ e-mail/ pranie i wszystko inne
20:00 – 23:00 – rozwiązywanie testów
23:00 – 24:00 – prysznic/ relaks etc
24:00 DOBRANOC

Mam nadzieję że to wypali, bo w przeciwnym wypadku nie ma mowy żeby wyrobiła się z taką masą nauki! Brrr – aż się wzdrygam na myśl o 11 godzinach nauki dziennie. Jeszcze nigdy tyle nie spędzałam nad książkami…

środa, 13 maja 2009

No więc podłoga zrobiona. Ale do całkowitego skończenia remontu jeszcze trochę czasu upłynie. Pomiędzy moimi końcowymi egzaminami (4 w ciągu ostatnich dwóch tygdoni i kolejny za 5 dni) a Mika nowym projektem w pracy, nie ma czasu żeby skończyć odnawianie szafek w kuchni, przyniesienie mebli spowrotem na ich miejsce i wypełnienie ich rupieciami które tam należą. No ale co się odwlecze to nie uciecze. Najważniejse że moje biurko jest na swoim dawnym miejscu i nie muszę uczyć się na kanapie… co zdecydowanie nie sprzyjało naukowemu nastrojowi.

Mój ogródek jednak nie okazał się takim wielkim sukcesem jak na początku mi się wydawało. Owszem warzywka wykielkowały i nawet zaczęły rosnąć, ale na tym się skończyło… Musiałam zrezygnować ze szpinku, który wg opisu na torebce z nasionkami jest rośliną zimnolubną, i powinien być sadzony jak tylko minie ryzyko mrozów, a później dopiero jesienią jak letnie upały się skończą. Może jesienią będę miała więcej szczęścia, bo wiosna w Virginii zdecydowanie nie sprzyja szpinakowi – chłodnej pogody wystarczyło tylko na wykiełkowanie, a później zrobiło się lato na całego i po ptakach. Pozostałe warzywka jakoś rosną powoli – może doczekam się rzodkiewek i sałaty. Wczoraj wsadziłam trzy krzaki pomidorów i kilka papryk. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Fasola rośnie jak na drożdzach – więc przynajmniej tyle z tego dobrego.


No i posadziliśmy kwiatki przed domem. Wygląda na to, że te wymagają zdecydowanie mniej cierpliwości niż ogródek warzyny, i już po trzech dniach pączki zaczęły się rozwijać.

sobota, 2 maja 2009

Jakbym była w Polsce to bym miała długi weekend… a tymczasem nie tylko nie mam długiego weekedu, ale spędzę go obłożona książkami w zagraconym pokoju!!!
Nie wiem czemu wydawało mi się że kładzenie drewnianej podłogi w domu to taka łatwa i szybka sprawa. Prace co prawda zmierzają ku końcowi i jest światełko na końcu tunelu, ale przez następne 4 dni jeszcze musimy mieszkać w tym bałaganie.
Łazienka na dole kompletnie rozebrana, kuchnia odmontowana, tak więc stołujemy się poza domem, albo przywiozimy coś do domu i odgrzewamy w mikrofalówce. Już nawet brakuje mi gotowania (a to bardzo niepokojący znak w moim przypadku). Najbardziej szkoda mi psa w tym całym młynie! – biedna Shiva codziennie rano musi szukać swoich misek, bo jak kolejne partie podłogi zostają zrywane i zastępowane nową, jej naczynia są przestawiane w nowe miejsce.