"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

piątek, 7 marca 2008

Operacja ‚Ekwador‘

Ostatnie dwa tygodnie jakby się nie wydarzyły – dni mijały w zabójczym tempie, wypełnione szkołą, nauką, egzaminami i przygotowaniami do naszej misji!!! Jutro Operation Helping Hands wyrusza na misję 2008!

Właśnie spakowałam się na naszą wyprawę… w bagaż podręczny! Zadziwiające bez ilu rzeczy można się obejść! Bagaże które nadamy na samolot są wypełnione lekarstwami, przyborami szkolnymi, środkami sanitarnymi i innymi podobnymi rzeczami, tak więc na nasze potrzeby został tylko ‚carry-on‘. Ale wszystko w nim jest – podstawowe środki higienczne – w małych opakowaniach, żeby można było wnieść na pokład, bielizna i odzież na tydzień, ‚snacki‘ i ‚lunch‘ na najbliże 7 dni + klapki i para ‚prawdziwych butów‘ na wszelki wypadek (!), lekarstwa anty-malarynjne i przeciwko bakteriom pokarmowym, no i oczywiście moj aparat – to cały osobny ekwipunek… będzie się liczył jako ‚personal item‘.

Już nie mogę się doczekać! Jutro o tej porze będziemy zbliżali się do Quito, a pojutrze już będziemy całokowicie zadomowieni w naszych ‚poklasztornych‘ ruinach w centrum Dżungli Amazońskiej! Miejmy tylko nadzieję że sytuacja polityczna pomiędzy Ekwadorem a Kolumbia się polepszy… a przynajmniej że się nie pogorszy! Pozdrawiam wszystkich i proszę o pozytywne myśli!

środa, 27 lutego 2008

No i po bólu

No więc w niecałe dwa miesiące po mojej pierwszej (bardzo długo odkładanej) po latach wizycie u dentysty, mam naprawione wszystkie zęby! Było ich aż sześć, ale bólu nie za wiele! Tak więc wydaje mi się że przynajmniej narazie wyzbyłam się mojego irracjonalnego strachu przed stomatologiem. Jeszcze za miesiąc idę na czyszczenie, a później będę miała spokój na pół roku.

Powoli już chyba zbliża się wiosna…choć prawdziwej zimy to w tym roku nie uświadczyliśmy! Dni robią się coraz dłuższe, chociaż ostatnie pranki były niezwykle mroźne. Poniżej dwie fotki zrobione na polu za domem: nasza Shiva w kubraczku odziedziczonym po Russi, i kardynały ucztujące w karminku...


wtorek, 26 lutego 2008

Urodziny babci…

Miałam pisać częściej, a tu prawie cały miesiąc minął od mojego ostatniego postu. Ale tym razem to nie z lenistwa, tylko naprawdę nie ma o czym pisać; nic a nic się nie dzieje.

Dzisiaj są mojej babci urodziny, no przypomniała mi się pewna historia z tym związana.
Otóż babcia urodziła się w środę popielcową. Kiedy babci mama (a moja prababcia) dożyła sędziwego wieku i nie kojarzyła już najszybciej, co roku składała babci życzenia urodzinowe w popielec, a nie 26 lutego. Jak prababci zabrakło, to my – wnuczki przejeliśmy tę ‚tradycję‘ – trochę dla żartu, trochę z sentymentu.
W tym roku popielec był tak wcześnie, że zupełnie zapomniałam o telefonie do babci. Jak mi się przypomniało to było już po, wiec przy okazji wysyłania życzeń na prawdziwe urodziny, przeprosiłam babcię za moja ‚popielcową gafę‘ i niezadzwonienie. No i muszę wam powiedzieć, że moja rodzina czasem chyba myśli że jestem niespełna rozumu… pomimo faktu że jakimś cudem, udało mi się dojść do czegoś w życiu… no i może nawet zostanę lekarzem ;). Jak tylko list urodzinowy doszedł do babci, cocia która mieszka z babcia, napisała do mnie e-maila że babcia dziekuje za pamięć; no i dodała od siebie że nie zapomniałam o babci urodzinach, bo przecież w tym roku nie wypadały w popielec… no i cały wywód na temat kalendarza, i jak to popielec jest świętem ruchomym, i akurat w 1936 roku jak babcia się urodziła wypadł 26 lutego, ale w tym roku wyszło inaczej…

No a skoro już przy kalendarzu to… dzisiaj zrobiłam sobie ‚więzienny kaledarz‘ na którym będę odliczała dni do mojego wyjazdu do domu! Bilety zakupione na 1 czerwca… tak więc do mojego wylotu zostało 96 dni! To już całkiem niedłuo… przeważnie moje odliczanie zacznało się od trzycyfrowych numerów ;).

środa, 6 lutego 2008

Popielec bez popiołu

Dziwna sprawa! Poszłam do kościoła i nie było popiołu. Liturgia była ze środy popielcowej, ale popiołu nie było. I tak sobie myślę, czy to tylko w tym kościele tak robią, albo czy to tylko o tej godzinie co ja byłam tak wyszło, czy może ‚ktoś zmienił przepisy gdzieś wyżej‘.

Również dzisiaj byłam u dentysty – kolejne trzy zęby naprawione… i tym razem obyło się bez środków uspakajających. Nie było miło, ale muszę przyznać że dentysta wziął sobie do serca moją strachliwość, bo obchodzi się ze mną jak z jajakie i naprawdę nie bolało. Tak więc popiołu nie było, ale wizyta u dentysty chyba kwalifikuje się jako ‚popielcowa pokuta‘ ☺.

Przez ostatnie dwa dni było u nas ponad 20 stopni! Dokładnie rok temu o tej porze byłam na rozmowie kwalifikacyjnej w mojej szkole i… padał śnieg! Chyba naprawde zbliża się koniec świata, bo taka pogoda jest niezwykle ‚niesezonowa‘ nawet w Virginii.

niedziela, 27 stycznia 2008

‚Nowa Ja‘

Zdawałoby się że dopiero kilka dni temu zaczął się nowy semester…a tu jakby nie patrzeć już trzy tygodnie z mną i pierwsza seria egzaminów z głowy. Zaczęło się ‚z grubej rury‘ i w tym tygodniu w ciągu dwóch dni przetrwałam 4 egzaminy! Tym samym oficjalnie zakończyłam anatomię…i najważniejsze że zdałam. Pozostałe trzy egzaminy dosyć dobrze mi poszły. Lubię ten semestr, i fizjologia zdecydowanie bardziej mi podchodzi niż anatomia.

W sobotę mieliśmy doroczne przyjęcie ogranizowane przez Mika firmę. Tym razem było dosyć oryginalnie i zabawniej niż w latach poprzednich. Oprócz obiadu i parkietu do tańczenia (od którego my zawsze stroniliśmy jak tylko się dało), w tym roku była firma krupierska i można było trochę poryzykować…oczywiście nie na prawdziwe pieniądze (bo hazard w Virginii jest nielegalny) tylko na żetony, które na koniec można było wymienić na losy i próbować szczęścia w loterii o nagrody rzeczowe. My z Mikiem byliśmy tradycyjni i graliśmy w pokera.

Sporo fajnych rzeczy było do wygrania w tej loterii, od telewizorów plazmowych począwszy, porzez aparaty cyfrowe, kamery i konsole video po systemy nawigacyjne. Jedyny problem w moim wypadku polegał na tym że albo już mieliśmy daną rzecz, albo wydawały mi się kompletnie zbędne. Jedyną uzasadnioną nagrodą wydała mi się cyfrowa ramka na zdjecia (na która zawsze szkoda mi było pieniędzy) no i stał się cud; po raz pierwszy w życiu wygrałam coś na loterii – właśnie tę ramkę ☺.

No ale teraz do sedna sprawy…czemu dzisiejszy post jest zatytułowany ‚nowa ja‘? Otóż znudziły mi się niesamowicie moje długie piórowato-sianotwate włosy, które zawsze wyglądały tak samo, bez wględu na to co bym z nimi nie zrobiła i w sobotę odwiedziłam fryzjera. Owoc tej wizyty widoczny jest poniżej… na pierwszym zdjęciu nowa fryzura w wersji imprezowej, a na drugim w wersji codziennej. Uwielbiam moje nowe włosy. Już zapomniałam jak to miło i wygodnie jak głowa wysycha w 20 minut (zamiast kilku godzin).



poniedziałek, 21 stycznia 2008

Tylko w Ameryce…

Myślałam sobie ostatnio o różnych rzeczach, które moim zdaniem mają szansę przetrwania i przynoszenia zysku przez długi czas, tylko w tym kraju, no i jest ich sporo! Jedną z takich rzeczy jest restauracja fast-food Sonic w stylu ‚Drive-in‘…nie tak jak McDonald’s ‚drive-through‘. Różnica polega na tym, że Sonic w ogóle nie ma stolików wewnątrz, tylko około 20 stanowisk na zewnątrz, gdzie podjeżdza się samochodem, zamawia jedzenie, i czeka aż kelner/ albo kelnerka podjadą na wrotkach i przywiozą zamówienie prosto do samochodu. Otworzyli taką właśnie restaurację tuż obok naszego domu ponad tydzień temu, i bez względu o jakiej porze dnia lub nocy przejeżdżam obok, prawie wszystkie stanowiska są zajęte.

Kolejny wynalazek który moim zdaniem jest jeszcze bardziej absurdalny to sieć ‚drive-through‘ sklepów monopolowych z Północnej Karoliny (możliwe że takie istnieją również w innych stanach, ale nigdy się z nimi nie spotkałam). Jak odwiedzałam znajomych w Północnej Karolinie parę tygodni temu, natknęłam się na ten ‚osobliwy‘ sklep; podjeżdza się samochodem, zamawia się różnorodnego rodzaju napoje (nie tylko te z procentem), papierosy i cokolwiek jeszcze istnieje w ich dosyć wąskim asortymencie, i posuwa się do przodu za rządkiem wolno jadących samochodów; gdy dojedzie się do końca zadaszenia, zakupy sa gotowe do odbioru – nie trzeba nawet wysiadać z samochodu, bo sprzedawca załaduje wszystko prosto do bagażnika.

Również przy okazji odwiedzin moich znajomych dowiedziałam się o sieci salonów fryzjerskich dla panów (nie ma dyskryminacji płciowej, ale zakładam że żadna pani nie byłaby zainteresowana serwisem w takim miejscu) o nazwie Sport Clips. Salon wygląda jak bar sportowy z ogromnymi ekranami na każdej ścianie… albo jak sala do zakładów sportowych, gdzie inna dyscyplina sporotowa jest wyświetlana na każdym telewizorze; panie fryzierki (w większości bardzo atrakcyjne) ubrane są w sportowe ubrania, gotowe oczarowywać potencjalnych klientów swoim urokiem.

Jeszcze tylko dodam że przeżyłam moją pierwszą wizytę u dentysty i dwa zęby już mam z głowy. Kolejne za dwa tygodnie – planuję że tym razem obejdzie się bez valium. Dentysta zdał egzamin - zabolało mnie tylko raz… i od razu dostałam kolejną dawkę znieczulenia.
A popołudniem wybraliśmy się z Mikiem na luncho-obiad (bo o takiej dziwnej porze)i po posiłku zamówiliśmy sobie deser, który był tak ogromny że musieliśmy go sfotografować...moja głowa jest na tym zdjeciu tylko po to żeby było porównanie jak olbrzymia była porcja…nie zjedliśmy nawet połowy, chociaż było przepyszne…

niedziela, 13 stycznia 2008

Więcej o Ekwadorze…

Mieliśmy już pierwsze spotkanie w sprawie wyjazdu na misje do Ekwadoru. Teraz wszystko wydaje się bardziej realne i jakby nie patrzeć zostało mniej niż dwa miesiące. W tym czasie muszę iść do przychodni studenkiej na wizyte z tzw. Travel Nurse na ‚counseling‘ w sprawie wyjazdu, wziąć wymagane szczepienia (choć całkiem możliwe że do Ekwadoru nie trzeba żadnych) i prawdopodobnie zacząć zażywać lekarstwa zpobiegawcze przeciwko malarii.

Na naszej liście rzeczy do zabrania na pierwszym miejscu powinna być cała masa środków owadobójczych, moskitera turystyczna…i taśma Duct Tape żeby te moskitere przyklei do podłogi, ścian i czego tylko się da!

Oprócz tego na spotkaniu dowiedziałam się kilku interesujących rzeczy…że walutą w Ekwadorze jest dolar amerykański – przynajmniej jeden problem z głowy – jak weźmiemy około $100 w banknotach 1-dolarowych to powinno być więcj niż wystarczająco. Oprócz tego żeby wydostać się z Ekwadoru, to trzeba zapłacić tzw. Exit Tax, który wynosi około $40, ale jak się zapłaci $50 to wyjdzie się szybciej i ‚bez problemów‘.

Moim postanowieniem na kolejne dwa miesiące jest zaopatrzenie się w jakiś podstawowy kurs hiszpańskiego na CD i nauczyć się przynajmniej jakiś prostych wyrażeń i przypomnieć sobie te kilka które kiedyś dawno temu znałam.

Wszyscy wiemy jaka orgraniczona jest znajomość geografii świata w przypadku przeciętnego Amerykanina…i źe geografia w Polsce jest uczona na dosyć przyzwoitym poziomie. Zawsze miałam piątki z geografii, ale albo upływający czas zrobił swoje, albo stopniowo wtapiam się w tutejszą populację, bo czytając sobie na internecie różnego rodzaju ciekawostki o Ekwadorze, dowiedziałam się że Wyspy Galapagos są w Ekwadorze…a nie jak byłam przekonana, blisko Afryki Południowej. Jedyne co mam na swoje wytłumaczenie to fakt, że jakoś mało prawdopodobne wydawało mi się źe Darwin w XIX wieku podróżował aź do Ameryki Południowej źeby napisać swoją teorię ewolucji…Afryka wydawała się bardziej logiczna.