Całkiem nieoczekiwanie i w ostatniej chwili w miniony weekend zorganizowaliśmy sobie małe wakacje w Bostonie. Mika kask hokejowy już się bardzo wysłużył, a nauczony kilkukrotnym doświadczeniem wstrząśnienia mózgu, postanowił kupić sobie nowy – tym razem robiony na miarę. Za poleceniem kilku znajomych ryzykantów (czytaj: bramkarzy hokejowych), postanowił skorzystać z usługi pewnego "dżentelmena" spod Bostonu. No a skoro Mike jeszcze nigdy nie był w Beantown („fasolowym mieście“ - nie wiem czemu cały czas ten przydomek się utrzymuje, skoro bostońska fasola odeszła do lamusa a miasto bardzej słynie z zupy małżowej (clam chowder) i ogromnej społeczności Irlandziej niż potraw z fasoli), to postanowiliśmy, oprócz zamówienia kasku, zrobić sobie z tego długi weekend.
W Bostonie jeszcze zima na całego. Po śniegu już prawie śladu nie zostało, ale temperatury jeszcze są na granicy zera (co pewnie nie robi większego wrażenia na czytelnikach z Polski, w której na wiosnę się jeszcze nie zanosi). W połączeniu z niemałym wiatrem, trochę się wyziębiliśmy. Oprócz odwiedzenia typowych bostońskich punktów historycznych
(jak Old State House gdzie, który uważany jest za kolebkę rewolucji która doprowadziła do niepodległości Ameryki w XVIII w.)
i turystycznych (jak Boston Commons Park czy port) oraz całej masy pubów irlandzkich, objadaliśmy się niemiłosiernie.
Ja po raz pierwszy od mojego pierwszego kalifornijskiego doświadczenia z zupą małżową ponad 8 lat temu, skusiłam się na ponowną degustację tego specjału i… było całkiem pyszne! Nie skończyło się na jednej porcji. Na kolacje chodziliśmy do dzielnicy North End, która od pokoleń jest zamieszkana przez Włochów i… na pare godzin przenosiliśmy się do przepysznej, pachnącej pomidorami i czerwonym winem, tętniącej życiem nawet późno w nocy, i rozbrzmiewającej skrzypkami Małej Italii. Jedzenie było pierwszorzędne.
Największą furorę zrobiła jednak typowa włoska cukiernia – Mike’s Pastry, która wydawała się pękać w szwach bez względu na porę dnia (czy nocy). Podczas naszego weekendowego pobytu odwiedziliśmy to zgubne miejsce trzy razy, i nawet zabraliśmy sobie słodki prowiant na drogę!
"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)
2 komentarze:
i co dobrego zjadłaś w tej włoskiej restauracji?:)
ja clams bardzo lubię, moje ulubione włoskie danie to "spaghetti alle vongole" czyli właśnie z clams.
Jednego dnia jadłam orechiette z słodko-pikantna kielbasa, pędami brokułowymi i mnóstwem czosnku, a drugiego dnia grzybowe tortellini (które były największymi jakie widziałam, ale i najlepsze też), z dzikimi grzybami i jakąś zielenina! pychotka!
Ja lubię owoce morza ale same sobie; jakoś nie mogę się przekonać do frutti de mare makaronu. Jak przyjadę do Ciebie w odwiedziny to się skuszę - obiecuję.
Prześlij komentarz