"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

środa, 23 lutego 2011

Dzisiaj o 21:00 jest ostateczny termin żeby ustalić listę programów, w których chcemy odbywać rezydenturę. Już od ponad dwóch tygodni nie myślałam za wiele na ten temat, bo gdy tylko wróciłam z mojej ostatniej rozmowy kwalifikacyjnej, sporządziłam moją listę i ostatecznie ja podpisałam. Od wczoraj jednak, wszyscy ludzie z mojego roku rozmawiaja tylko na temat „Match“. Każdy panikuje, zmienia swoja listę na ostatni moment, sprawdza po pięć razy na godzinę czy aby na pewno lista jest podpisana/ zweryfikowana. Nawet jakbym chciała o tym nie myśleć to się nie da – chyba że bym włożyła sobie zatyczki do uszu żeby nie słyszeć tego spanikowanego tłumu. Tak więc udzeliła mi się cała ta stresująca atmosfera i chcąc czy nie chcąc cały czas przyłapuję się na rozważaniu różnych opcji i myśleniu gdzie spędzę następne 5-7 lat!!!

I tak sobie myśłę, że z jednej strony ten cały „residency matching system“ nie jest taki zły, bo potencjalnie każdy student ma szansę na robienie wybranej przez siebie specjalizacji, bez znajomości i wtyków… ale z drugiej strony to trochę przedziwne i absurdalne, że dzisiaj wieczorem przyszłość tysiąca młodych ludzi zostanie spisana na „łaskę“ jakiegoś programu komputerowego; i że wszyscy ci ludzie przez kolejne trzy tygodnie będą żyli w stresie i niepewności, miejąc na dzieję że 17 marca okaże się ich szczęśliwym dniem.

wtorek, 15 lutego 2011

Jadę znowu do Polski! I to już całkiem niedługo; za 6 tygodni! I to w dodatku na ponad miesiąc!

Pomysł na ten wyjazd i wstępne plany pojawiły się już dosyć dawno temu – pod koniec zeszłego lata lub na początku jesieni. Ale taka byłam zaganiana ze szkołą, wypełnianiem podań, wyjazdami na rozmowy kwalifikacyjne, że nie miałam czasu się tym na dobre zająć i sfinalizować tego wyjazdu. Zgadałam się na uczelni z lekarzem, który od wielu lat prowadzi różnego rodzaju programy szkoleniowe dla paramedyków i studentów medycyny w Polsce. W tym roku dostał dofinansowanie z naszego uniwersytetu i Unii Europejskiej na całoroczy program edukacyjny w Akademii Medycznej w Poznaniu. Tak więc udało mi się załatwić żebym mogła dołączyć do niego w ramach jednego z moich zajęć fakultatywnych! Nie mogłam sobie wymarzyć lepszego układu – nie tylko uda mi się spędzić 5 tygodni w Polsce, ale jeszcze zaliczą mi to w szkole jako kredyt z "International Medicine" (medycyny międzynarodowej).

W czasie dni wolnych od pracy (mam nadzieję że trochę ich będzie) planuję poodwiedzać znajomych i spędzić trochę czasu z rodziną. Już się smieję do rodziców, że pewnie zdążą się mną naprzykrzyć; normalnie tak rzadko się widujemy, a w tym roku będziemy się widzieli 3 razy w ciągu 4 miesięcy (bo rodzice przylatują w maju na moje zakończenie studiów)!

Jakby nie patrzeć, to może być moja ostatnia okazja żeby na tak długo lecieć do domu…bo kiedy od lipca zacznę pracę, już będę miała tylko kilka tygodni urlopu w roku; tu tydzień, tam tydzień… tak więc długaśne wakacje przejdą do historii. I nawet uda mi się spędzić tradycyjną polską Wielkanoc. Chociaż okres wielkanocny nigdy nie napełniał mnie nostalgią, bo zawsze świętowałam go bardziej w sercu i w Kościele, niż w domu, to cieszę się że w tym roku spędzę ten czas z bliskimi.

A z takich małych rzeczy najbardziej raduję się faktem, że przez pięć tygodni będę mogła pić wyśmienitą kawę! Podczas styczniowej wizyty w Polsce, Costa Coffee oraz Coffee Heaven całkowicie rozpieściły moje podnibienie, i co tu dużo mówić, ale moje poranne wizyty w Starbucksie podczas ostatniego miesiąca rozczarowują mnie bezmiennie, a gorzka amerykańska kawa pozostawia wiele do życzenia!

poniedziałek, 14 lutego 2011

Chciałam jeszcze tej zimy jechać na narty, ale wygląda na to że już nic z tego nie wyjdzie. Wiosna się zrobiła u nas na całego; temperatury w ciągu dnia często sięgają 15 stopni, ptaszki świergoczą, pierwsze pędy krokusów przebijają się przez zwietrzałą ziemię. Czas najwyższy zarać się za prace ogrodowe, a nie uważać żeby nie połamać sobie nóg na stokach pokrytych "rozwilżonym śniegiem".

Tak więc w miniony weekend zabraliśmy się z Mikiem za grabienie „kulek“.



Rośnie sobie u nas za domem kilka monumentalnych drzew, ktore wyglądaja trochę jak klon, ale nie ma „nosków“, które jako małe dzieci każdy lubił sobie naklejać na nos, tylko produkują tysiące kulek, które w okresie zimowym całkowicie zawalają nasze podwórko. Pomyśleliśmy sobie z Mikiem że pewnie uzbiera się tych kulek ze 3 worki. Cztery godziny później okazało się że napełniliśmy 15 worków! Chyba nie muszę dodawać że nasze plecy bardzo dobitnie to odczuły następnego dnia.

Postanowiłam się dowiedzieć co to za upierdliwe drzewo produkuje takie ilości tych nikomu do szczęścia niepotrzebnych kolczatych szyszek. Tak więc przy pomocy google udało mi się ustalić że owe drzewo, wyglądające jak klon, z kulkami jak platan, nayzwa się „ambrowiec amerykański“/ „American sweetgum“ (Liquidambar styraciflua) i jest dosyć typowe dla klimatu wschodnio-południowych stanów. Wygląda na to że Virginia stanowi północna granicę teryterium o klimacie przyjaznym temu gatunkowi. I pomyśleć że gdybyśmy mieszkali nieco dalej na północ, nasze „życie ogrodnicze“ byłoby o tyle mniej skomplikowane!

poniedziałek, 7 lutego 2011

Zakupy moje i Mika czasem przyjmują dosyć nieoczekiwany obrót.

Cała historia zaczęła się w piątek wieczorem, kiedy zwróciłam uwagę na Mikowy sporran (torebka zawieszona na pasku na biodrach, którą nosi się z kiltem – szkocką spódnicą). Sporran już od wrześniowego szkockiego festynu leżał na komodzie w sypialni i czekał żeby Mike przyniósł z pracy pudełko które „w sam raz będzie się do niego nadawało“. Wpadłam w szał i powiedziałam że mam dosyć zagraconej komody i że następnego dnia jedziemy na zakupy, poszukać skrzyni/ kufra (około $50), w którym zmieści się nie tylko sporran, ale również reszta szkockiego stroju.

Następnego dnia rano Mike mi oświadczył:
- Zapomniałem Ci powiedzieć że zamówiłem przez internet szkatułkę na spinki do mankietów.
- A gdzie ty zamierzasz tę szkatułkę trzmać? – zapytałam
- No jak to gdzie? Na komodzie.

W naszej sypialni mamy tylko jedną nocną szafkę po mojej stronie łóżka, na której stoi lampka. Mike już sporo razy wspominał że przydałby mu się taki boczny stolik po jego stronie. Niezadowolona wizją wciąż zawalonej komody powiedziałam:
- Czemu nie kupimy w takim razie drugiej nocnej szafki/ stolika (około $100) i postawimy go po Twojej stronie łóżka. Wtedy będziesz mógł sobie ustawić tam pięć kuferków jeśli chcesz i nie będzie rozgardiaszu na komodzie.
Mike na to:
- Ja mam lepszy pomysł; czemu nie poszukamy „vanity table“/ toaletki (około $200) dla Ciebie? Zawsze chciałaś mieć taki osobny stolik do makijażu i biżuterii. Postawimy go w rogu sypialni i to będzie Twój kącik; nie będzie Ci wtedy przeszkadzał bałagan na komodzie.

Pojechaliśmy więc na zakupy do sklepu z różnego rodzaju importowanymi artykułami w którym można kupić wszystko od jedzenia, poprzez pościel i artykuły gospodarstwa domowego aż po małe meble. Kupiliśmy kuferek na strój szkocki i wypatrzyliśmy naprawdę ładną toaletkę. Nie chciałam jednak kupować pierwszej napotkanej i zaproponowałam przystanek w sklepie meblowym żeby mieć jakieś porównanie. Okazało się że w sklepie meblowym nie było toaletek… ale za to była super skórzana kanapa ($ xxxx), którą kupilismy do naszego pokoju z telewizorem.

sobota, 5 lutego 2011

Znacie pewnie z własnego doświadczenia uczucie ulgi, które wypełnia was kiedy po dosyć długim opóźnieniu w końcu podstawiają pociąg albo samolot i wiecie że bez względu na to czy zdążycie na przesiadkę czy nie, to będziecie bliżej celu podróży. Doświadczenia dwóch ostatnich dni uświadomiły mi żeby nie „ulgować się“ za wcześnie.

Moja ostatnia rozmowa kwalifikacyjna, w Columbus w stanie Ohio przypadła na 3 lutego. I akurat tak się złożyło że w tym samym czasie połowa Ameryki została sparaliżowana przez śnieżyce jakie mało kto pamięta. Ja od kilku dni śledziłam prognozy pogody i komunikaty lotniskowe, i okazało się że moja podróż z przesiadką w Philadelphii powinna odbyć się bez większych komplikacji. Kiedy w dniu wylotu dotarłam na lotnisko, okazało się że mój lot do Philly jest opóźniony; ale że wcześniejszy samolot jeszcze nie odleciał, udało mi się bez problemu przebookować bilety na ten wcześniejszy lot. Cała podróż miała trwać 45 minut. Jakież było moje ździwienie kiedy po ponad godzinie wciąż byliśmy wysoko w powietrzu bez perspektywy na szybkie wylądowanie. W tym samym momencie pilot poinformował nas, że widoczność w Philadelphii jest bardzo kiepska i musimy pokołować aż pojawi się okazja na bezpieczne wylądowanie. Minęło kolejne 30 minut a mgła nie chciała się rozproszyć; paliwa w samolocie coraz mniej więc zapadła decyzja że trzeba wracać, i tak oto dwie i pół godziny po wystartowaniu, byłam dokładnie tam gdzie zaczęłam, bez szans na złapanie mojego połączenia.
Udało mi się znaleźć w końcu inny lot z przesiadką w Nowym Jorku, i dotarłam do Columbus ostatnim nieodwołanym samolotem… zmarnowana ponad 9 godzinna podróżą; a jazda samochodem zajęłaby mi 8 godzin!!!

Szpital uniwersytecki w Ohio State University okazał się pierwszorzędny, więc ucieszyłam się że ta cała moja tułaczka nie poszła na marne! Ale podróż powrotna również nie odbyła się przez przygód. Tuż po dotarciu do hotelu dostałam wiadomość od portalu Expedia, za pomocą którego dokonuje rezerwacji hotelowych i samolotowych, żebym skontaktowała się z nimi w sprawie zmian w moim rozkładzie. Po ponad godzinnym słuchaniu muzyki przez telefon, uprzejmy głos poinformował mnie że mój samolot powrotny następnego dnia został odwołany z powodu oczekiwanej śnieżycy i kolejny będzie dopiero za dwa dni! Nie mając innego wyjścia, zaakceptowałam przymusowe przedłużenie mojej podróży. Następnego ranka przed moją rozmową coś mnie tknęło i sprawdziłam status lotów. Okazało się że mój „oryginalny“ samolot ma odlecieć o czasie. Jakież było moje ździwienie kiedy zadzowniłam do linii lotniczych i dowiedziałam się że nie ma już na tym samolocie miejc! W każdym razie udało mi się znaleźć inne połączenie i wróciłam do domu nawet wcześniej niż miałam w planach.

Cieszę się że etap rozmów już za mną i w końcu mogę sobie odpocząć od samolotów i hoteli!