"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Aż mi się nie chce wierzyć że już jest 2010!
Nowy Rok przywitałam w Polsce z rodzicami u ich znajomych. I muszę przyznać że całkowicie zapomniałam jak hucznie w Polsce obchodzi się sylwestra nawet w Skierniewicach. Fajerwerków było co nie miara… zupełnie jak w Stanach na 4 lipca!
Nie miałam więc takich typowo tradycyjnych świąt (chociaż wigilia była Polska, i nawet upiekłam po raz pierwszy makowca i wyszedł wyśmienity!!!)...

...ale Sylwester i Nowy Rok był jak najbardziej ‚po naszemu‘ i wsród rodzinki!
I jeszcze o jednej rzeczy zapomniałam – jak dużo się je w Polsce! Gdzie się nie obejrzałam to każdy chciał we mnie wpychać jakieś pyszności – pierogi, pieczywko domowego wypieku, najlepszy pasztet na świecie w wykonaniu mamy, pieczona kiełbasa, pieczony schab, moja ulubiona ogórkowa i zalewajka… nie mogłam się opędzić! I nie mam pojęcia jak to się dzieje, że jak mieszkałam w domu to jadłam za czterech i wyglądałam jak człowiek… a teraz urosłam o dwa rozmiary chociaż jak to moja babcia określiła „jem jak wróbelek i zagłodzę się na dobre“.
Postanowienia noworoczne?! - już tak tradycyjnie spróbować zrzucić pare kilogramów i częściej odwiedzać siłownię… a jak już nic z tego nie wyjdzie to przynajmniej nie przytyć!

czwartek, 17 grudnia 2009

Jeszcze tylko tydzień do świąt, a u nas w domu wcale nie jest świątecznie. Po raz pierwszy od lat nie mamy choinki. Nawet nie powiesiłam skarpet na kominku, ani światełek przed domem… chociaż to ostatnie to głównie z powodu pogody. Właściwie w każdy weekend, kiedy mieliśmy zabrać się za te światełka, lało jak z cebra; przecież nie będziemy wieszać dekoracji w deszczu.
W każdym razie za niecałe dwa dni wybywamy na naraty. Wigilię spędzimy u moich znajomych, Boże Narodzenie u Mika znajomych; a następnego dnia lecę do Polski. Więc nie opłaca się kupować choinki… żeby opadła jak nikogo nie będzie w domu.
Jedyna namiastka świątecznej atmosfery to wysłane listy świąteczne (wyjątkowo w tym roku bez opóźnienia), kupione prezenty i kartki z życzeniami na bufecie w kuchni.
A po wigilii, i w świąteczny poranek usiądziemy sobie przy rozgrzanym kominku… i też będzie nastrojowo.

niedziela, 13 grudnia 2009

Kocham czytać… tylko że na takie czysto przyjemnościowe czytanie to czasu mi brakuje już od ponad roku. Tyle czasu spędzam na czytaniu szkolnych rzeczy, że jak już się z tym uporam, to ostatnią rzeczą którą chciałabym robić to jest czytać jeszcze coś ot tak sobie.

Dobrze więc że ktoś kiedyś wpadł na genialny pomysł nagrywanych książek. Po raz pierwszy zaczęłam słuchać książek w zeszłym roku. Pomyślałam sobie że skoro i tak spędzam średnio dwie godzinny dziennie w samochodzie, to powinnam robić coś bardziej konstruktywnego niż słuchać porannych radiowych ‚talk-showów‘ i tracić czas na próbach dodzwonienia się do nich z odpowiedzią na czasem całkiem głupawe pytania.

Na początku trochę kiepsko mi szło to „czytanie“ w samochodzie: czasem lector miał mało atrakcjny głos, czasem czytał za szybko, innym razem za wolno; czasem ani się obejrzałam a myślami byłam gdzieś zupełnie daleko od ksiązki i musiałam cofać się kilka ścieżek do mementu gdzie zgubiłam wątek.

W końcu jedak polubiłam „słuchanie“ książek. Czasami takie słuchanie jest nawet lepsze od czytania; tak było na przykład z „Twiligh“. Zaczęłam czytać tę książkę zeszłego lata. Dotarłam do setnej strony i całkowicie urzęzłam – niby że chciałam wiedzieć co się stanie z bohaterami, ale nie mogłam się przebić przez prymitywny „harlequinowy“ język. Odłożyłam więc to czytanie na lepsze dni; ale jak wróciłam do szkoły i z czytania nici, to postanowiłam wypożyczyć „Twilight“ w wersji audio z biblioteki… I całkowicie straciłam głowę i zakochałam się w tym fantazyjnym świecie Belli i Edwarda. Dochodzi do tego że wracam ze szpitala późnym wieczorem i zamiast śpieszyć się do domu to siedzę w samochodzie w garażu i słucham jeszcze kilku ścieżek.

sobota, 28 listopada 2009

Od kilku tygodniu jesteśmy właścicielami dwóch koni wyścigowych; a ściślej mówiąc, na spółkę z dobrymi znajomymi posiadamy 20% udziałów. Mam nadzieję że kiedyś w przyszłości będę miała własnego (tak na 100%) konia, a tymczasem muszę się zadowolić tymi. Konie mieszkają w stajniach przy torze wyścigowym w Charlestown w West Virginii, około 2 godziny od nas. Dopiero wczoraj przy okazji długiego weekendu miałam czas żeby je poznać. Zdjęcia nie są najlepszej jakości, bo robione telefonem.

To jest Clear View Heights – jest dosyć obiecującym „wyścigowcem“.




A to jest Palm Crescent – szuka smakołyków w mojej torebce. Nie jest najbardziej atletycznym koniem, ale jest za to bardzo milusiński!

czwartek, 26 listopada 2009

W czasie moich pięciu tygodni na internie doświadczyłam sporo smutku, żalu, łez, współczucia; opiekowałam się 53 letnim pacjentem z marskością i rakiem wątroby, ogromnym wodobrzuszem i zaawansowaną niewydolnością nerek; 73 letnim mężczyzną z rakiem prostaty z rozległymi przerzutami do kości, niewydolnością serca i migotaniem przedsionków, który podczas pobytu w szpitalu był cakowicie zależny od pielegniarek, a w domu (zupełnie nie wiem jak) opiekował się swoją niepełnosprawną żoną; nasz zespół zajmował się 44 letnim mężczyzną, którego życie w ciągu miesiąca zmieniło się diametralnie – na początku października był zdrowym kierowcą tirów, a w listopadzie przykuty do łożka z rakiem jelita grubego z przerzutami do wątroby i kości, z patologicznymi złamaniami obu kości udowych, po dwóch chemiach i skomplikowanych operacjach ortopedycznych.
Mogłabym tak wyliczać bez końca. Najbardziej jedak poruszyła mnie jedna z moich pacjentek w przychodni geriatrycznej – 68-letnia J. z zaawansowaną chorobą Alzheimera, tańcząca roślina, całkowicie odcięta od otaczającego ją świata. Do lekarza przyszła w towarzystwie męża, który od ponad 6 lat powoli tracił kontakt ze swoją żoną – niedgyś utalentowaną tancerką, a teraz wychudzoną kobietą z pustymi oczami i niemymi ustami, która utknęła kilkadziesiąt lat temu, bezustannie przestępując z nogi na nogę, kołysząc biodrami…

W tegoroczne święto dziękczynienia jestem wdzięczna za kolejny rok w zdrowiu; za to że nikt z moich najbliższych nie doświaczył tego bólu, z któym na codzień spotykam się w szpitalu; za te nieprzespane noce, nie obejrzane filmy, nie przeczytane książki, nie odpisane maile i za ludzi, których spotykam i na których uczę się bycia lekarzem; i za cierpliwego, kochającego męża; i za nieposkromione psy dzięki którym pomimo deszczu i nocy doświadczam chociaż kilka chłystów świeżego powietrza; i za indyka w piekarniku; i za 30 dni które jeszcze mnie dzielą od wyjazdu do Polski…

wtorek, 24 listopada 2009

Wygląda na to że Ameryka całkowicie postanowiła ominąć święto dziękczynienia w tym roku i tuż po Halloween poddać się całkowicie bożonarodzeniowemu nastrojowi! Już od początku listopada w sklepach zrobiło się czerwono-zielono, choinkowo i… kolędowo! Wczoraj wyprowadzając psy na spacer zobaczyłam że w jednym domu na naszym osiedlu nie tylko świąteczne sopekli wiszą na dachu, ale i choinka jest ubrana w jednym z okien! I tak sobie myślę że musi być trudno w tym okresie w Ameryce nie być chrześcijaninem. Do świąt jeszcze ponad miesiąc, a ja już nie mogę słuchać kolęd w radiu i w sklepach… a przecież jakby nie patrzeć połowa ludzi w tym kraju nie świętuje Bożego Narodzenia w ogóle!!!

niedziela, 15 listopada 2009

Można przyzwyczaić się do wielu rzeczy… do wstawania o 4:30 rano; do bycia pierwszym klientem w Starbucksie tuż po otwarciu o 5:30 (choć zdarzyło się i tak że musiałam być w szpitalu wcześniej i trzeba było obyć się bez kawy); do tego że całe dnie mijają i nie widzę słońca (chociaż od przestawienia zegarków dwa tygdonie temu widzę pierwsze promyki zanim znikam w ścianach szpitala); do tylko trzech wolnych dni w ciągu miesiąca; do tego że „wczoraj“, „dzisiaj“ i „jutro“ czasem nic nie znaczą, bo wstaję tego samego dnia co kładę się spać; do dni kiedy nie widzę twarzy mężczyzny który spi obok mnie bo wykradam się z sypialni kiedy on przewraca się na drugi bok, i spię kiedy on wraca do domu po późnej grze hokeja; do tego że mrożona kanapka „peanut and jelly“ smakuje jak filet mignon w pięciogwiazdkowej restauracji, bo nie ma czasu pomiędzy pacjentami na nic bardziej wyrafinowanego…

Są jednak rzeczy do których trudno przywyknąć… do wpisów w kartach pacjentów długością dorównywujących nowelkom Sienkiewicza; do czekania na wyniki badań krwi, albo jednego z 50 różnych testów kardiologicznych zanim ma się blade pojęcie co dolega danej osobie; do obchodów które czasem trwają wystarczająco długo że trzeba zrobić przerwę na lunch pomiędzy pacjentami; do pacjentów którym można tłumaczyć „jak grochem o ścianę“ że morfina jest pomocna przy zapaleniu trzustki, ale tylko do następnego upicia się do nieprzytomności;

Wygląda więc na to że internisty ze mnie nie będzie.