W czasie moich pięciu tygodni na internie doświadczyłam sporo smutku, żalu, łez, współczucia; opiekowałam się 53 letnim pacjentem z marskością i rakiem wątroby, ogromnym wodobrzuszem i zaawansowaną niewydolnością nerek; 73 letnim mężczyzną z rakiem prostaty z rozległymi przerzutami do kości, niewydolnością serca i migotaniem przedsionków, który podczas pobytu w szpitalu był cakowicie zależny od pielegniarek, a w domu (zupełnie nie wiem jak) opiekował się swoją niepełnosprawną żoną; nasz zespół zajmował się 44 letnim mężczyzną, którego życie w ciągu miesiąca zmieniło się diametralnie – na początku października był zdrowym kierowcą tirów, a w listopadzie przykuty do łożka z rakiem jelita grubego z przerzutami do wątroby i kości, z patologicznymi złamaniami obu kości udowych, po dwóch chemiach i skomplikowanych operacjach ortopedycznych.
Mogłabym tak wyliczać bez końca. Najbardziej jedak poruszyła mnie jedna z moich pacjentek w przychodni geriatrycznej – 68-letnia J. z zaawansowaną chorobą Alzheimera, tańcząca roślina, całkowicie odcięta od otaczającego ją świata. Do lekarza przyszła w towarzystwie męża, który od ponad 6 lat powoli tracił kontakt ze swoją żoną – niedgyś utalentowaną tancerką, a teraz wychudzoną kobietą z pustymi oczami i niemymi ustami, która utknęła kilkadziesiąt lat temu, bezustannie przestępując z nogi na nogę, kołysząc biodrami…
W tegoroczne święto dziękczynienia jestem wdzięczna za kolejny rok w zdrowiu; za to że nikt z moich najbliższych nie doświaczył tego bólu, z któym na codzień spotykam się w szpitalu; za te nieprzespane noce, nie obejrzane filmy, nie przeczytane książki, nie odpisane maile i za ludzi, których spotykam i na których uczę się bycia lekarzem; i za cierpliwego, kochającego męża; i za nieposkromione psy dzięki którym pomimo deszczu i nocy doświadczam chociaż kilka chłystów świeżego powietrza; i za indyka w piekarniku; i za 30 dni które jeszcze mnie dzielą od wyjazdu do Polski…