"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

poniedziałek, 30 czerwca 2008

Wakacje po wakacjach...

No i miesiąc wakacji już za mną. Choć wcale nie jestem wypoczęta! Dopiero teraz będę mogła odetchnąć po tych rozjazdach. Już nawet miałam dzisiaj nie napisać, ale nie może być tak że w blogu nie będzie ani jednego wpisu z czerwca… więc chociaż kilka słów!

W domu było cudownie! Wydawało mi się że trzy tygodnie to tak długo, a jednak okazało się za mało żeby odwiedzić wszystkich znajomych; odwiedziłam trochę starych kątów, trochę nowych! W sumie przejechałam przez Polskę około 3000 km… różnymi środkami transportu. Już sama nie wiem co było lepsze – jazda pociągiem ze Skierniewic do Legnicy, która zajęła tyle samo co lot transatlantycki z Waszyngtonu do Kopenhagi, czy podróżowanie po polskich drogach, które wiadomo pozostawiają wiele do życzenia.

Jeden post to za mało żeby opisać wszystko…no ale tak na dobry początek:

Zmieniłam kolor włosów



Z nowych miejsc udało mi się odwiedzić:

Legnicę



Zamek w Nidzicy



Bunkry Hitlera w Gierłoży koło Kętrzyna



Sanktuarium w Świętej Lipce z niesamowitymi ruszającymi się organami.




No to na dzisiaj tyle… bo to juź prawie jutro.

CDN.

środa, 28 maja 2008

Już wakacje w głowie na całego...

... a jeszcze przede mną jeden egzamin! Ciężko sie skoncentrować i zmobilizować wiedząc że za 4 dni o tej porze będę już gdzieś nad Atlantykiem w drodze do domku! I nawet nie muszę zamykać oczu żeby mi zapachniała ogórkowa mojej mamy i przepyszny pasztet domowej roboty! No i fakt że ostatni weekend był długim weekendem (nawet tutaj zdarzają się takie rarytasy - choć niestety rzadziej niż w Polsce), dokłada się do atmosfery mało sprzyjającej nastrojom naukowym. W końcu doprowadziliśmy do prządku ogródek przed domem - co surowo przypłaciłam bólem mięśni i poparzeniem słonecznym na plecach - dokładnie w miejscu gdzie kończą sie spodnie i bielizna... co za niewygodne miejsce do poparzenia!!! No ale efekty są raczej zadowalające - nowe kwiatki, zero chwastów, nowy torf... proszę spojrzeć.




Z okazji Memorial Day mieliśmy kilku znajomych na grillu! Mike zaserwował steki wołowe, które zrobił z dosyć okazałego kawałka mięsa... ważył całe 6.5 kg. Jeszcze na kilka obiadów wystarczą nam zapasy w zamrażarce :) .



No to narazie tyle! I jak będę postowała następnym razem, bo będę już dumnym M-2 ('drugoroczniakiem'); bo zakładam że pomimo braku moblizacji, jakoś zdam ten egzamin z neuroanatomii.

niedziela, 11 maja 2008

Przez różowe okulary

No więc nadal pada, więc na zdjęcia naszego ogródka trzeba poczekać.

Wygląda jednak na to że ponura pogoda zostanie wynagrodzona z nawiązką nowymi akcentami kolorystycznymi w kuchni i jadalni! Przez nieuwagę trochę zaróźowiło sie u nas domu! Do pralki pełnej ścierek kuchenych i z płuciennym obrusem w kolorze ecru z jadalni, w ostatniej chwili dorzucilam czerwony fartuch kuchenny, który wg mojej pamięci (jak sie okazuje zawodnej) nie farbował podczas wcześniejszych prań. No i okazało się że cała zawartość pralki jest róźowa!!!

sobota, 10 maja 2008

Ciągle pada

No może nie ciągle, ale zdecydowanie za często. Nasze podwórko za domem wygląda jak jakieś mokradło... mnóstwo wody, i od czasu do czasu jakaś trawka wystaje! Nawet psa nie można wypuścić żeby sobie pobiegała, bo domu bym nie poznała. Jedyny pożytek z tego padania, to to że kwiatków przed domem nie trzeba podlewać.

A skoro już przy kwiatkach, to kto by pomyślał że Mike i ja staliśmy się domatorami z prawdziwego zdarzenia! Nie tylko doprowadziliśmy to porządu kwiatki, które nieoczekiwnie odżyły po zimie, ale posadziliśmy nowe! Moje ulubione konwalie coś nie chcą kwitnąć. No ale podobno czasem dopiero następnego roku po zasadzeniu wypuszczają kwiatuszki. Strasznie ponuro dzisiaj – może jutro się rozjaśni, to pstrykne kilka fotek. No a tymczasem zalączam zdjęcie moich nowo obciętych włosów. Nielkolorowe, bo przynajmniej mojej siwizny nie widać! Jakoś nie zwróciłam na to wcześniej uwagi, ale wygląda na to że naprawdę się starzeje. Przynajmniej 10 siwych włosów dzisiaj sobie wyrwałam.



Aha – no i wiadomość do mojej siostry: MÓJ BLOG NIE UMARŁ!!!

wtorek, 6 maja 2008

Jeszcze żyję

Dobrze że mi się dzisiaj przypomniało żeby coś tu napisać… jakbym dopiero jutro napisała, to wyszłoby że miesiąc nie postowałam, a tak to przynajmniej będzie lepiej wyglądać ☺.

No i prawie mam z głowy pierwszy rok! Jeszcze tylko jeden przedmiot – ale za to jaki? Neuroanatomia! Cały maj mamy tylko zajęcia z jednego przedmiotu; 4 godzinki dziennie neuroanatomii. Tak więc na brak zajęć nie narzekam, bo po 4 godzinach wykładów, drugie tyle potrzeba żeby jakoś to wbić do głowy! A skoro już przy neuroanatomii to podzielę się ciekawym artykułem.

poniedziałek, 7 kwietnia 2008

wiosennie

Wygląda na to że wiosenne nastroje udzielają się nawet ptakom – a przynajmniej niektórym. Mamy takiego jednego osobnika, który od kilku dni usilnie próbuje zrobić dziurę w naszym kuchennym oknie! Najwyraźniej nadeszla pora ptasich zalotów i ten biedaczyna widzi w oknie swoje odbicie i usilnie próbuje… albo poderwać tego przystojniaka, … albo wyeliminować potencjalnego rywala! Na początku było to całkiem zabawne, ale po trzech dniach ciągłego stukania już mam dosyć tego samobójcy!!! Może w końcu nabawi się wstrząsu mózgu i przestanie ☺.

piątek, 21 marca 2008

Brak słów

Jechałam do Ekwadoru bez wielkich oczekiwań; nie wiedziałam czego się spodziewać. Moja ‚podróżnicza natura‘ podświadomie liczyła na niezapomnianą przygodę! Jednak przez myśl nawet mi nie przeszło jak bardzo ta wyprawa zmieni moje spojrzenie na świat!

Nie będę nawet próbowała ubrać w słowa moich doświadczeń ostatniego tygodnia – słowa są zbyt małe i niedoskonałe. Nie można w kilku linijkach tekstu wyrazić radości pięciolatka, który założył na nogi pierwszą parę butów; nie da się ubrać w słowa nadziei matki, która oczekuje uzdrowienia małego dziecka z gruźlicy; trudno opisać dziecięce oczy tańczące na widok… baniek mydlanych.

Czas spędzony z dziećmi, których życie pomimo ubóstwa i prostoty jest radosne i … piękne, ubogacił nie tylko ich, ale przede wszystkim nas! Każdy z nas podczas tej wyprawy poszerzył nie tylko horyzonty światowe, ale przede wszystkim nauczyliśmy sie wiele o sobie samych i o sobie nawzajem!

Myślę że fotografie lepiej opowiedzą historię naszej misji… W kilku zdaniach tylko postaram się wprowadzić was w klimat Taishy!

Taisha na południu Ewkadoru jest jedną z wielu wiosek w Dżunglii Amazońskiej zamieszkałej przez ludzi rasy Shuar. Taisha jest w większości samowystarczalną społecznością; większość ludzi zajmuje się uprawą roli i rzemiosłem. Taisha nie ma dróg, i jedyne połączenie ze światem istnieje dzięki prywatnym awionetkom i samolotom wojskowym (w pobliskiej bazie militarniej).
Życie w Taishy toczy się spokojnie – jakby czas w ogóle nie istniał. Dzień trwa od 6:30 do 18:30, i pomimo iż elektryczność jest dostępna między 6:30 a 22:00, wielu ludzi udaje się na spoczynek wraz z zapdnięciem zmroku.

Główna ulica Taishy


Dzieci oczekujące na nas przed szkołą



Tradycyjny taniec Shuar podczas oficjalnego powitania


Kto by pomyślał że bańki mydlane mogą sprawić tyle radości?


Pewnie nie często zdarzają się takie smakołyki :)



Dzieci podczas zabawy


Tuż przed naszym wylotem z Taishy, dzieci na lotnisku oglądały ostatnie kreskówki Disneyowskie


Takim oto samolocikiem lecieliśmy z Macas do Taishy! Trzy samoloty były potrzebne do przetransportowania naszej 9-cio osobowej ekipy z 19 torbami! W drodze powrotnej, po opróżnieniu bagaży wystarczyły tylko dwa :)


Oprócz wszelkiej maści owadów i pająków (z tarantulami włącznie), spotkaliśmy kilka miłych żyjątek - takich jak małpki czy pancerniki (zdjęcie pancernika zostało zrobione w 'cywilizowanej części Ekwadoru! Niektóży lubią psy i koty, inni mają bardziej egzotyczne upodobania)





Jednego popołudnia podczas pobytu w Taishy bybraliśmy się na przejażdżkę do dżungli




Tuż po przylocie do Quito, mieliśmy podróżować około 8 godzin do Macas, gdzie czekały na nas awionetki do Taishy. Niestety w środku nocy, na pustkowiu autobus zatrzymał się w totalnej ciemności i... okazało się że lawa wulkaniczna zablokowała drogę i trzeba było czekać do rana na usunięcie blokady! Kiedy o świcie obudziliśmy się u podnóża wulkana Tungurahua, szybko zapomnieliśmy o naszym opóźnieniu!


Andy są przeogromne


Quito ma niesamowitą architekturę i atmosferę. A widoki zapierają dech (dosłownie i w przenośni! (przy wysokości ponad 3000 mnp zawroty głowy były gwarantowane! Przy tak rozrzedzonym powietrzu nawet w pozycji siedzącej serce o mało mi nie wyskoczyło przy pulsie 120 / min).