"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

poniedziałek, 7 kwietnia 2008

wiosennie

Wygląda na to że wiosenne nastroje udzielają się nawet ptakom – a przynajmniej niektórym. Mamy takiego jednego osobnika, który od kilku dni usilnie próbuje zrobić dziurę w naszym kuchennym oknie! Najwyraźniej nadeszla pora ptasich zalotów i ten biedaczyna widzi w oknie swoje odbicie i usilnie próbuje… albo poderwać tego przystojniaka, … albo wyeliminować potencjalnego rywala! Na początku było to całkiem zabawne, ale po trzech dniach ciągłego stukania już mam dosyć tego samobójcy!!! Może w końcu nabawi się wstrząsu mózgu i przestanie ☺.

piątek, 21 marca 2008

Brak słów

Jechałam do Ekwadoru bez wielkich oczekiwań; nie wiedziałam czego się spodziewać. Moja ‚podróżnicza natura‘ podświadomie liczyła na niezapomnianą przygodę! Jednak przez myśl nawet mi nie przeszło jak bardzo ta wyprawa zmieni moje spojrzenie na świat!

Nie będę nawet próbowała ubrać w słowa moich doświadczeń ostatniego tygodnia – słowa są zbyt małe i niedoskonałe. Nie można w kilku linijkach tekstu wyrazić radości pięciolatka, który założył na nogi pierwszą parę butów; nie da się ubrać w słowa nadziei matki, która oczekuje uzdrowienia małego dziecka z gruźlicy; trudno opisać dziecięce oczy tańczące na widok… baniek mydlanych.

Czas spędzony z dziećmi, których życie pomimo ubóstwa i prostoty jest radosne i … piękne, ubogacił nie tylko ich, ale przede wszystkim nas! Każdy z nas podczas tej wyprawy poszerzył nie tylko horyzonty światowe, ale przede wszystkim nauczyliśmy sie wiele o sobie samych i o sobie nawzajem!

Myślę że fotografie lepiej opowiedzą historię naszej misji… W kilku zdaniach tylko postaram się wprowadzić was w klimat Taishy!

Taisha na południu Ewkadoru jest jedną z wielu wiosek w Dżunglii Amazońskiej zamieszkałej przez ludzi rasy Shuar. Taisha jest w większości samowystarczalną społecznością; większość ludzi zajmuje się uprawą roli i rzemiosłem. Taisha nie ma dróg, i jedyne połączenie ze światem istnieje dzięki prywatnym awionetkom i samolotom wojskowym (w pobliskiej bazie militarniej).
Życie w Taishy toczy się spokojnie – jakby czas w ogóle nie istniał. Dzień trwa od 6:30 do 18:30, i pomimo iż elektryczność jest dostępna między 6:30 a 22:00, wielu ludzi udaje się na spoczynek wraz z zapdnięciem zmroku.

Główna ulica Taishy


Dzieci oczekujące na nas przed szkołą



Tradycyjny taniec Shuar podczas oficjalnego powitania


Kto by pomyślał że bańki mydlane mogą sprawić tyle radości?


Pewnie nie często zdarzają się takie smakołyki :)



Dzieci podczas zabawy


Tuż przed naszym wylotem z Taishy, dzieci na lotnisku oglądały ostatnie kreskówki Disneyowskie


Takim oto samolocikiem lecieliśmy z Macas do Taishy! Trzy samoloty były potrzebne do przetransportowania naszej 9-cio osobowej ekipy z 19 torbami! W drodze powrotnej, po opróżnieniu bagaży wystarczyły tylko dwa :)


Oprócz wszelkiej maści owadów i pająków (z tarantulami włącznie), spotkaliśmy kilka miłych żyjątek - takich jak małpki czy pancerniki (zdjęcie pancernika zostało zrobione w 'cywilizowanej części Ekwadoru! Niektóży lubią psy i koty, inni mają bardziej egzotyczne upodobania)





Jednego popołudnia podczas pobytu w Taishy bybraliśmy się na przejażdżkę do dżungli




Tuż po przylocie do Quito, mieliśmy podróżować około 8 godzin do Macas, gdzie czekały na nas awionetki do Taishy. Niestety w środku nocy, na pustkowiu autobus zatrzymał się w totalnej ciemności i... okazało się że lawa wulkaniczna zablokowała drogę i trzeba było czekać do rana na usunięcie blokady! Kiedy o świcie obudziliśmy się u podnóża wulkana Tungurahua, szybko zapomnieliśmy o naszym opóźnieniu!


Andy są przeogromne


Quito ma niesamowitą architekturę i atmosferę. A widoki zapierają dech (dosłownie i w przenośni! (przy wysokości ponad 3000 mnp zawroty głowy były gwarantowane! Przy tak rozrzedzonym powietrzu nawet w pozycji siedzącej serce o mało mi nie wyskoczyło przy pulsie 120 / min).

piątek, 7 marca 2008

Operacja ‚Ekwador‘

Ostatnie dwa tygodnie jakby się nie wydarzyły – dni mijały w zabójczym tempie, wypełnione szkołą, nauką, egzaminami i przygotowaniami do naszej misji!!! Jutro Operation Helping Hands wyrusza na misję 2008!

Właśnie spakowałam się na naszą wyprawę… w bagaż podręczny! Zadziwiające bez ilu rzeczy można się obejść! Bagaże które nadamy na samolot są wypełnione lekarstwami, przyborami szkolnymi, środkami sanitarnymi i innymi podobnymi rzeczami, tak więc na nasze potrzeby został tylko ‚carry-on‘. Ale wszystko w nim jest – podstawowe środki higienczne – w małych opakowaniach, żeby można było wnieść na pokład, bielizna i odzież na tydzień, ‚snacki‘ i ‚lunch‘ na najbliże 7 dni + klapki i para ‚prawdziwych butów‘ na wszelki wypadek (!), lekarstwa anty-malarynjne i przeciwko bakteriom pokarmowym, no i oczywiście moj aparat – to cały osobny ekwipunek… będzie się liczył jako ‚personal item‘.

Już nie mogę się doczekać! Jutro o tej porze będziemy zbliżali się do Quito, a pojutrze już będziemy całokowicie zadomowieni w naszych ‚poklasztornych‘ ruinach w centrum Dżungli Amazońskiej! Miejmy tylko nadzieję że sytuacja polityczna pomiędzy Ekwadorem a Kolumbia się polepszy… a przynajmniej że się nie pogorszy! Pozdrawiam wszystkich i proszę o pozytywne myśli!

środa, 27 lutego 2008

No i po bólu

No więc w niecałe dwa miesiące po mojej pierwszej (bardzo długo odkładanej) po latach wizycie u dentysty, mam naprawione wszystkie zęby! Było ich aż sześć, ale bólu nie za wiele! Tak więc wydaje mi się że przynajmniej narazie wyzbyłam się mojego irracjonalnego strachu przed stomatologiem. Jeszcze za miesiąc idę na czyszczenie, a później będę miała spokój na pół roku.

Powoli już chyba zbliża się wiosna…choć prawdziwej zimy to w tym roku nie uświadczyliśmy! Dni robią się coraz dłuższe, chociaż ostatnie pranki były niezwykle mroźne. Poniżej dwie fotki zrobione na polu za domem: nasza Shiva w kubraczku odziedziczonym po Russi, i kardynały ucztujące w karminku...


wtorek, 26 lutego 2008

Urodziny babci…

Miałam pisać częściej, a tu prawie cały miesiąc minął od mojego ostatniego postu. Ale tym razem to nie z lenistwa, tylko naprawdę nie ma o czym pisać; nic a nic się nie dzieje.

Dzisiaj są mojej babci urodziny, no przypomniała mi się pewna historia z tym związana.
Otóż babcia urodziła się w środę popielcową. Kiedy babci mama (a moja prababcia) dożyła sędziwego wieku i nie kojarzyła już najszybciej, co roku składała babci życzenia urodzinowe w popielec, a nie 26 lutego. Jak prababci zabrakło, to my – wnuczki przejeliśmy tę ‚tradycję‘ – trochę dla żartu, trochę z sentymentu.
W tym roku popielec był tak wcześnie, że zupełnie zapomniałam o telefonie do babci. Jak mi się przypomniało to było już po, wiec przy okazji wysyłania życzeń na prawdziwe urodziny, przeprosiłam babcię za moja ‚popielcową gafę‘ i niezadzwonienie. No i muszę wam powiedzieć, że moja rodzina czasem chyba myśli że jestem niespełna rozumu… pomimo faktu że jakimś cudem, udało mi się dojść do czegoś w życiu… no i może nawet zostanę lekarzem ;). Jak tylko list urodzinowy doszedł do babci, cocia która mieszka z babcia, napisała do mnie e-maila że babcia dziekuje za pamięć; no i dodała od siebie że nie zapomniałam o babci urodzinach, bo przecież w tym roku nie wypadały w popielec… no i cały wywód na temat kalendarza, i jak to popielec jest świętem ruchomym, i akurat w 1936 roku jak babcia się urodziła wypadł 26 lutego, ale w tym roku wyszło inaczej…

No a skoro już przy kalendarzu to… dzisiaj zrobiłam sobie ‚więzienny kaledarz‘ na którym będę odliczała dni do mojego wyjazdu do domu! Bilety zakupione na 1 czerwca… tak więc do mojego wylotu zostało 96 dni! To już całkiem niedłuo… przeważnie moje odliczanie zacznało się od trzycyfrowych numerów ;).

środa, 6 lutego 2008

Popielec bez popiołu

Dziwna sprawa! Poszłam do kościoła i nie było popiołu. Liturgia była ze środy popielcowej, ale popiołu nie było. I tak sobie myślę, czy to tylko w tym kościele tak robią, albo czy to tylko o tej godzinie co ja byłam tak wyszło, czy może ‚ktoś zmienił przepisy gdzieś wyżej‘.

Również dzisiaj byłam u dentysty – kolejne trzy zęby naprawione… i tym razem obyło się bez środków uspakajających. Nie było miło, ale muszę przyznać że dentysta wziął sobie do serca moją strachliwość, bo obchodzi się ze mną jak z jajakie i naprawdę nie bolało. Tak więc popiołu nie było, ale wizyta u dentysty chyba kwalifikuje się jako ‚popielcowa pokuta‘ ☺.

Przez ostatnie dwa dni było u nas ponad 20 stopni! Dokładnie rok temu o tej porze byłam na rozmowie kwalifikacyjnej w mojej szkole i… padał śnieg! Chyba naprawde zbliża się koniec świata, bo taka pogoda jest niezwykle ‚niesezonowa‘ nawet w Virginii.

niedziela, 27 stycznia 2008

‚Nowa Ja‘

Zdawałoby się że dopiero kilka dni temu zaczął się nowy semester…a tu jakby nie patrzeć już trzy tygodnie z mną i pierwsza seria egzaminów z głowy. Zaczęło się ‚z grubej rury‘ i w tym tygodniu w ciągu dwóch dni przetrwałam 4 egzaminy! Tym samym oficjalnie zakończyłam anatomię…i najważniejsze że zdałam. Pozostałe trzy egzaminy dosyć dobrze mi poszły. Lubię ten semestr, i fizjologia zdecydowanie bardziej mi podchodzi niż anatomia.

W sobotę mieliśmy doroczne przyjęcie ogranizowane przez Mika firmę. Tym razem było dosyć oryginalnie i zabawniej niż w latach poprzednich. Oprócz obiadu i parkietu do tańczenia (od którego my zawsze stroniliśmy jak tylko się dało), w tym roku była firma krupierska i można było trochę poryzykować…oczywiście nie na prawdziwe pieniądze (bo hazard w Virginii jest nielegalny) tylko na żetony, które na koniec można było wymienić na losy i próbować szczęścia w loterii o nagrody rzeczowe. My z Mikiem byliśmy tradycyjni i graliśmy w pokera.

Sporo fajnych rzeczy było do wygrania w tej loterii, od telewizorów plazmowych począwszy, porzez aparaty cyfrowe, kamery i konsole video po systemy nawigacyjne. Jedyny problem w moim wypadku polegał na tym że albo już mieliśmy daną rzecz, albo wydawały mi się kompletnie zbędne. Jedyną uzasadnioną nagrodą wydała mi się cyfrowa ramka na zdjecia (na która zawsze szkoda mi było pieniędzy) no i stał się cud; po raz pierwszy w życiu wygrałam coś na loterii – właśnie tę ramkę ☺.

No ale teraz do sedna sprawy…czemu dzisiejszy post jest zatytułowany ‚nowa ja‘? Otóż znudziły mi się niesamowicie moje długie piórowato-sianotwate włosy, które zawsze wyglądały tak samo, bez wględu na to co bym z nimi nie zrobiła i w sobotę odwiedziłam fryzjera. Owoc tej wizyty widoczny jest poniżej… na pierwszym zdjęciu nowa fryzura w wersji imprezowej, a na drugim w wersji codziennej. Uwielbiam moje nowe włosy. Już zapomniałam jak to miło i wygodnie jak głowa wysycha w 20 minut (zamiast kilku godzin).