"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

wtorek, 22 czerwca 2010

Byłam w niedzielę na wyborach w polskim konsulacie w Waszyngtonie. Niby że ich wyniki nie będą miały bezpośredniego wpływu na moją szarą codzienność, ale przecież w sercu cały czas czuję się Polakiem, zależy mi na wizerunku Polski, no i przede wszystkim na dobrobycie mojej rodziny, która tam mieszka. Trochę się rozczarowałam że będzie „dogrywka“ za dwa tygodnie, no ale przecież jeszcze nic straconego. Mam tylko nadzieję że wycieczkowicze nie zapomną o drugiej turze wyborów i nie oddadzą tak łatwo zwycięztwa przeciwnikom.

No ale nie chciałam pisać o polityce – bo tak naprawdę to żaden ze mnie politolog. Miało być o postępie technicznym w branży parkingowej.

Dawno temu, kiedy było mało samochodów (albo nawet dzisiaj, w mało skomercjalizowanych miejscach), można było parkować za darmo. Później ni stąd ni z owąd na każdym parkingu pojawili się zbieracze pieniędzy. Gdy przyjechałam do Stanów prawie 10 lat temu, spotkałam się z dwoma nowymi wynalazkami: parkomatami na monety wzdłóż krawężników przy miejscach do równoległego parkowania, oraz maszynami biletowymi na placach parkingowych. W taką maszynę, która wyglądem przypomina bankomat, trzba było wklepać numer miejsca parkingowego i długość planowanego postoju, i po wrzuceniu kilku dwudziestopięciocętówek, lub jednodolarowych banknotów wyskakiwał bilecik, który umieszczało się za szybą samochodu.
A w niedzielę ku mojemu zaskoczeniu odkryłam, że w niektórych miejscach w Waszyngtonie nie da się zaparkować bez komórki i karty kredytowej. Gdy wysiadłam z mojego za dużego jak na warunki „downtown“ auta, które po czwartej próbie udało mi się w końcu zaparkować równolegle pomiędzy smartem i camry, okazało się że parkomaty nie działają na monety. Musiałam zadzwonić z komórki na numer telefonu widniejący na parkomatowej naklejce i… otworzyć nowe konto parkingowe. Z racji że byłam nowym klientem, to udało mi się porozmawiać z prawdziwym człowiekiem, ale głowna idea jest taka że w przyszłości transakcje parkingowe zajmą mi tylko kilka sekund i przycisków na telefonie. Po podaniu danych mojego samochodu, karty kredytowej i numeru parkomatu, moje konto zostało obciążone $4 za całe dwie godziny parkingu. A na 5 minut przed końcem nawet dostałam SMSa że parking zaraz wygaśnie i mogę go bezproblemowo przedłużyć oddzwaniając na podany numer! Bardzo podoba mi się takie rozwiązanie sprawy… i niesamowite jest jak szybko technologia zawładnęła każdą dziedziną naszego życia – nawet tak przyziemną sprawą jak parkowanie samochodu.

wtorek, 8 czerwca 2010

Ranki bywają trudne. Nie jest łatwo zwlec się z łóżka skoro świt… a czasem nawet i sporo przed. Ale bardziej niż spanie, lubię moją codzienną rutynę, która składa się z porannej toalety, kilku(nastu) minut w szafie, sprawdzenia e-maila i internetu, kawusi, śniadanka, makijażu, czasem wyprowadzania psów… jakby nie patrzeć ponad godzinka mija od momentu kiedy budzik zadzwoni do czasu kiedy przekręcam kluczyk w stacyjce i jestem w drodze do szpitala. Na drodze też wszystko zależy od godziny, dnia tygodnia, pogody, uprzejmości i zdolności drogowych innych kierowców, a najbardziej chyba od trafu szczęścia… ale gdy założymy że wszystkie te czynniki współpracują ze sobą, to udaje mi się dotrzeć do szpitala w 60-70 minut.

Gdy pracuję w przychodni, gdzie godziny nie są najgorsze i dzień zaczyna się po 8:00, to wyżej opisana rutyna nie stanowi problemu. Ale odkąd zaczęłam praktyki na oddziale pediatrycznym gdzie wszystko zaczyna się o 6:00, to postanowiłam zmodyfikować trochę moje przyzwyczajenia, bo aby dotrzeć do pracy na czas to musiałabym wstawać przed 4:00!!! Tak więc ubranie szykuję wieczorem zanim pójdę spać, kawę piję w samochodzie, śniadanie jem podczas przygotowania do porannego obchodu, kiedy to przeglądam informacje o pacjentach – wydarzenia z nocy, nowe testy laboratyryjne, badania, zdjęcia…
I w taki oto sposób udaje mi się spać do 4:15 i być w pracy na czas, bo o tej porze przecież jest miej samochodów na drodze, więc nie muszę polegać na współpracy innych kierowców.

Dzisiaj jednak dowiedziałam się czegoś nowego, czegoś w co bym nigdy nikomu nie uwierzyła… a mianowicie, że możliwe jest bycie w drodze do szkoły w 10 minut po przebudzeniu! Nastawiłam wczoraj budzik jak zwykle na 4:15. Gdy alarm zadzwonił, wyłączyłam go i odwróciłam się na drugi bok, a kiedy spojrzałam na sufit za „5 minut“ to zobaczyłam 5:45!!! I żeby było ciekawiej to do szpitala weszłam o 6:58… w kilka minut zobaczyłam moich dwóch pacjentów, i na poranny obchód byłam spóźniona tylko 3 minuty… bo doktor prowadzący też przybył minutkę po czasie. Testy pacjentów przejrzałam na komputerze (tym razem skomputeryzowana biurokracja się przydała), podczas gdy koleżanka prezentowała swojego pacjenta… i wszystko się dalej potoczyło jakby nigdy nic.

niedziela, 23 maja 2010

Każdy ma w domu taką rzecz, albo nawet kilka, która już ledwo zipie, ale jakoś nigdy nie ma czasu na wymianę; albo się o niej zapomina, albo są inne wydatki bardziej niecierpiące zwłoki. W naszym przypadku to był budzik – choć z tradycyjnym budzikiem to miał niewiele wspólnego. No ale od początku.

Kiedy po raz pierwszy zamieszkałam z Mikiem, musiałam się rozstać z moim tradycyjnym nakręcanym budzikiem, bo był dla niego za głośny. Zaczeliśmy więc używać jego już wysłużonego radia-budzika. Nie był taki najgorszy, poza kilkoma wyjątkami:
1) Radio było analogowe, i nawet kiedy po długich próbach udało nam się „wycelować“ jakąś normalną stację, to co kilka dni i tak budziliśmy się przy śpiewie gregoriańskim, meksykańskich wiadomościach, bądź absolutnie nie dającym się słuchać kanale country music.
2) Raz na jakiś czas nie budziliśmy się w ogóle, bądź jak to się mówi „musztarda po obiedzie“, bo albo któreś z nas nastawiło budzik na „PM“ zamiast „AM“, albo w nocy był chwilowo ocięty prąd i budzik się restartował.
3) Jako że ja zazwyczaj wstaję pierwsza, zawsze musiałam pytać półprzytomnego, zaspanego Mika na którą jemu przestawić budzik… i raz na kilka tygodni, po ustawieniu alarmu na właściwą godzinę, zapomniałam go włączyć i później musiałam wysłuchiwać na ten temat.

W końcu w zeszłym tygodniu, przy okazji zakupu nowych telefonów do domu (bo stare już były maksymalnie wysłużone i baterie się za szybko rozładowywały) postanowiliśmy kupić nowy budzik! I jest on absolutnie kapitalny! Radnio jest cyfrowe, tak więc bez problemu można nastroić taką stację jaką sobie tylko zażyczymy. Alarm jest nastawiony permamentie – wyłącza się go przyciskając dowolny guzik, i dopóki go nie przeprogramujemy, będzie włączał się codziennie o tej samej porze. Radio ma również zapasową baterię, która się załącza na wypadek problemów z elektrycznością. Można nastwić dwa alarmy – tak więc ja mam swój i Mike ma swój, i już nie musimy budzić siebie nawzajem i nic zmieniać. Jednak największą zaletą naszego nowego gadżetu jest fakt że w nocy za pomocą laseru godzina jest wyświetlana na suficie. Tak więc kiedy obudzę się w środku nocy, albo nad ranem, nie muszę nawet podnosić głowy z poduszki, bo godzina jest wyświetlona tuż nade mną!!!

środa, 21 kwietnia 2010

Pytanie: Co mój mąż jadł na kolację w niedzielę?
Odpowiedź: Pizza rolls (czyli jeden z wielu mrożonych, odgrzewanych w piekarniku amerykańskich junk foodów).

Pytanie: Co nasz pies Nero jadł na kolację w niedzielę?
Odpowiedź: Około 20-dkg kawałek krwisto wypieczonego steka ribeye!!!

Od tygodnia posyłamy Nero na „obedience training“ żeby poskromić jego wyjątkowo uparty temperament. Zadziwiające jak wiele można osiągnąć w ciągu kilku dni przy odrobinie samozaparcia i konsekwencji.
Jedną z pierwszych zasad, których nas nauczono to że psy powinny jeść na komendę – o określonych porach dnia. To była spora zmiana dla nas, bo do tej pory psie miski były zawsze pełne, i psy jadły kiedy im się chciało. Ale skoro cała filozofia szkolenia czworonogów polega na pozytywnym feedbacku, nie pozostaje nic innego niż używanie jedzenia jako nagrodę za dobre zachowanie. W związku z tym dwa razy dziennie napełniamy miski karmą i jeśli jedzenie nie zniknie w ciągu pięciu minut to znaczy że psy nie są głodne i nie dostaną nic aż do następnego razu (z wyjątkiem smakołyków używanych w czasie szkolenia). 4 dni głodówki zajęło naszym szkrabom żeby się nauczyć że trzeba jeść jak wołają. Widocznie nie były aż takie głodne.
Teraz przyzwyczaiły się już do nowej rutyny i… nawet nie żebrają kiedy my siedzimy przy stole.
Chociaż ściąganie jedzenia czekającego na przygotowanie na kuchennym blacie było skutkiem ubocznym, którego nie przewidzieliśmy :).

niedziela, 18 kwietnia 2010

Smutno mi strasznie. Właśnie skończyłam oglądać wiadomości na Polonii z relacjami z prezydenckiego pogrzebu. Wypłakałam prawie całe pudełko chusteczek, oczy czerwone, głowa mi pęka…
W takie dni jak dzisiaj trudno jest być Polakiem na obczyźnie. W Polsce też byłoby smutno, ale chyba byłoby łatwiej dzielić ten smutek z bliskimi, których ostatnie dni dotknęły tak samo jak mnie (a może bardziej)… i znaczą dla nich więcej niż wiadomość w internecie, niż wzmianka na pasku informacyjnym na dole ekranu telewizora.
Wzruszyłam się bo pogrzeb był niesamowity, bo padło wiele głębokich słów, bo widziałam znajome miejsca wypełnione tłumami. I chociaż ja nie głosowałam na tego prezydenta i nie zgadzałam się z jego polityką, to był on Moim prezydentem i służył mojej ojczyźnie.
Życie toczy się dalej, i za kilka dni, tygodni, miesięcy czy lat te wydarzenia staną się kartką w podręczniku historii, wzmianką w porannej gazecie sprzed lat, wspomnieniem. Ale własnie te wydarzenia są tym co czyni nas Polakami.

środa, 14 kwietnia 2010

Wciąż jeszcze jestem pod wrażeniem weekendowych wydarzeń. Nigdy nie byłam wielką zwolenniczką naszego prezydenta, ale sobotnie wiadomości dogłębnie mną wstrząsnęły.
Raczej nie interesuję się polityką, ale z jakiś niewyjaśnionych powodów spędziłam piątkowy wieczór na surfowaniu polskiego internetu w poszukiwaniu wiadomości o zbliżających się wyborach prezydenckich. Już nawet nie pamiętam kiedy ostatni raz naczytałam się tyle o polskich politykach. Tak więc następnego ranka byłam tym bardziej zaskoczona doniesieniami o katastrofie prezydenta. Było troche łez, wzruszenia, żalu… telefony i e-maile od znajomych Amerykanów z wyrazami współczucia i kondolencjami.
Najpierw żyłam przed monitorem komputera: od jednego linka do drugiego, jedna paczka chusteczek za drugą… ale mój zapał czytelniczy powoli się wyczerpał, a polska zaściankowość czasem mnie osłabia. Naprawdę trudno mi uwierzyć, że ktoś ma problem z porządkiem procesji pogrzebowej, „no bo przecież niektórzy goście z zagranicy nie są nawet katolikami“. I cała afera z pochówkiem na Wawelu… nie w Polsce prawa regulującego miejsce spoczynku prezydentów… Nie wiem czy prezydent na Wawel "sobie zasłużył" czy nie; ale przecież na przestrzeni wieków, kiedy królowie byli chowani na Wawelu, nie każdy z nich umierał godną śmiercią. Zmęczyłam się słuchaniem i czytaniem o tych sporach. Mam nadzieję że po niedzielnym pogrzebie, ta podwawelska krypta przestanie być powodem do sporów, i stanie się symbolem patriotyzmu i polskości.

sobota, 3 kwietnia 2010

Wielkanoc jak zywkle minie u nas na spokojnie.
Chociaż Wielki Piątek był dosyć wyjątkowy, a to wszystko przez to że najwyraźniej mam problemy z czytaniem. Zupełnie niespodziewanie trafił mi się wolny dzień, więc ranek spędziłam w bibliotece na nauce, a popołudniu wybrałam się do Kościoła na nabożeństwo. Nie mam pojęcia jak ja czytałam rozkład liturgiczny, w każdym razie okazało się że cała liturgia była po… hiszpańsku! No ale skoro już byłam w Kościele… i udało mi się zaparkować (samo to że nie miałam problemu ze znalezieniem parkingu w taki dzień jak Wielki Piątek powinno było wzbudzić w mnie podejrzenia że coś jest nie tak!), to postanowiłam zostać. Dobrze że czytania są dostępne i po hiszpańsku i po angielsku, więc sobie doskonale poradziłam.
W tym roku nawet nie będziemy mieli odświętnego obiadu wielkanocnego… ja tylko planuję ugotować zupę dyniową. A to wszystko przez Mika operację na migdałki i podnibienie. Niby że już 10 dni minęło od zabiegu, ale on wciąż jest na płynnej diecie; tak więc w ramach solidarności nie wypada żebym ja sobie ucztowała a on jadł zupę!
Dzisiaj również oficjalnie rozpoczęliśmy sezon wiosenny u nas w ogrodzie i uporządkowaliśmy grządki przed domem i posadziliśmy kilka roślinek. Chociaż wygląda na to że jesteśmy niecierpliwi, bo kwiatki które chcemy posadzić na naszym głównym nie pojawiły się jeszcze w sprzedaży. Tak więc dokończymy nasze ogródkowanie za tydzień lub dwa!
A tymczasem życzę wszystkim spokojnych Świąt Wielkanocnych i pięknej wiosny!