Nie tylko czytelnicy mojego bloga są ciekawi czy szpitale, i medycyna w ogóle, wyglądają tak jak w „Housie“ albo w „Grey‘s Anatomy“. I myślę że proste „NIE“ nie będzie dla nikogo zaskoczeniem.
Długo musiałabym pisać o Housie i jak moja opinia na temat serialu i samego Housa uległa ewolucji. Na początku byłam zafascynowana medycznymi zagadkami i nieopisaną wręcz niefortunnością House’owych pacjentów. Owszem, ‚zebry‘ zdarzają się w medycynie częściej niż nam się wydaje, bo pacjenci nie czytają podręczników i raczej rzadko przychodzą do lekarza z typowymi objawami i prawie nigdy nie używają klasycznych (podręcznikowych) słów do opisu swoich symptomów. Jednak nawet w przypadku bardzo chorego i skomplikowanego pacjenta, w prawdzimym świecie lekarz używa systematycznego podejścia i dopiero kiedy pospilite ‚krowy i konie‘ zostaną wyeliminowane z listy możliwych dianoz, zaczyna się robić badania na ‚zebry‘. Poza tym w rzeczywistości, żadne ubezpieczenie nie pokryłoby kosztów związanych z robieniem niezliczonych badań na rzadkie choroby, i żaden szpital nie zatrudniłby lekarza który tak jak House bez skrurpułów kłuje, tnie i leczy eksperymentalnie swoich pacjentów! I chyba jeszcze powinnam dodać że w Stanach w medycynie jest tak jak w każdym innym biznesie – lekarze muszą zabiegać o względy swoich pacjentów/ klientów, bo konkurencja jest duża. I prawda jest taka że nawet najbardziej chamski lekarz z jakim miałam do czynienia, nie dorównałby wulgarności Housa.
Tak więc im więcej wiem na temat medycyny, tym mniej serial pociąga mnie od tej strony! Niemniej jednak jestem wielką fanką samego Housa - jego ironi, błyskotliwej zgryźliwości, inteligentnego humoru i grubiańskiego sposobu bycia, bo sprawiają że jest doskonałym bohaterem i mimo wszystko da się lubić!
Nie mogę się za wiele wypowiadać na temat „Grey’s Anatomy“ bo nie widziałam w całości nawet jednego odcinka; jednak przypomniała mi się jedna z moich pacjentek, która w trakcie przygotowania do wjazdu na salę operacyjną aby otrzymać transplantację wątroby zapytała nas, czy gdy przez przypadek upuścimy wątrobę na podłogę, to czy tak tak jak „Grey’s Anatomy“ oczyścimy ją i użyjemy do przeszczepu.
"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)
sobota, 20 lutego 2010
środa, 17 lutego 2010
Ponad dwa tygodnie zaczęłam praktyki na chirurgii... i prawie nie mam życia poza tą chirurgią! Godziny są zabójcze... obchód codziennie o 6:00 rano; wypadałoby się do niego przygotować i przejrzeć wyniki krwi i innych badań - tak więc ja zazwyczaj pojawiam się w szpitalu o 5:30. Żeby wyrobić się na czas to musiałabym wstawać o 3:30 rano! Wiem że to brzmi absurdalnie i niewiarygodnie, ale to nie jest pomyłka - naprawdę miałam na myśli ‘w pół do czwartej’. Niektórzy o tej porze kładą się spać, a inni zaczynają nowy dzień....
Tak na przykład było ostatniej nocy. Nastawiłam budzik na 3:31 (ta jedna dodatkowa minuta sprawią że czuję się jakbym miała więcej kontroli nad moim życiem, a przynajmniej nad tym kiedy się budzę!!!), i zamiast muzyki obudził mnie delikanty dotyk Mika, który wrócił z hokeja pół godziny wcześniej i poczekał z pojściem spać do mojego wstania!
Normalnie, jednak, udaje mi się spać ciut dłużej. W ciągu tygodnia sypiam u koleżanki która mieszka 5 minut na piechotkę od szpitala. I chociaż pobudka o 4:31 rano wciąż wydaje się niedorzeczna, to moje chirurgiczne doświadczenia wynagradzają mi to z nawziązką, ale o tym następnym razem.
Tak na przykład było ostatniej nocy. Nastawiłam budzik na 3:31 (ta jedna dodatkowa minuta sprawią że czuję się jakbym miała więcej kontroli nad moim życiem, a przynajmniej nad tym kiedy się budzę!!!), i zamiast muzyki obudził mnie delikanty dotyk Mika, który wrócił z hokeja pół godziny wcześniej i poczekał z pojściem spać do mojego wstania!
Normalnie, jednak, udaje mi się spać ciut dłużej. W ciągu tygodnia sypiam u koleżanki która mieszka 5 minut na piechotkę od szpitala. I chociaż pobudka o 4:31 rano wciąż wydaje się niedorzeczna, to moje chirurgiczne doświadczenia wynagradzają mi to z nawziązką, ale o tym następnym razem.
niedziela, 7 lutego 2010
Znowu zima! Za oknem jest cudnie! Słońce świeci, drzewa oszronione i ośnieżone! Prawdziwy Winter Wonderland. Wygląda na to, że w tym roku natura postanowiła nadrobić za wszystkie poprzednie lata bez prawdziwej zimy. Jeszcze śnieg z zeszłego tygodnia nie stopniał, a dosypało nowego.
My tym razem byliśmy przygotowani! I większość ludzi chyba też… bo zatrzymałam się w czwartek wieczorem w supermarkecie żeby zdążyć z zakupami spożywczymi przed następnym atakiem zimy a tam… regały opustoszałe jak za komuny w Polsce a koleki do każdej kasy po 15 osób. Coś tam kupiłam, ale musiałam trochę improwizować, bo większość rzeczy, które miałam na mojej liście było wysprzedane!
Jednyni nieprzygotowani do ataku zimy to jak zwykle drogowcy! Już napadało śniegu dwa dni temu, a nasza ulica dalej nie odśnieżona i śniegu po kolana.
Z powodu śniegu ominął mnie również pierwszy weekendowy dyżur na chirurgii, tak więc postanowiłam wykorzystać ten czas na naukę… która przy rozpalonym komiku i z kuflem aromatycznego piwnego grzańca nie jest taka zła.
My tym razem byliśmy przygotowani! I większość ludzi chyba też… bo zatrzymałam się w czwartek wieczorem w supermarkecie żeby zdążyć z zakupami spożywczymi przed następnym atakiem zimy a tam… regały opustoszałe jak za komuny w Polsce a koleki do każdej kasy po 15 osób. Coś tam kupiłam, ale musiałam trochę improwizować, bo większość rzeczy, które miałam na mojej liście było wysprzedane!
Jednyni nieprzygotowani do ataku zimy to jak zwykle drogowcy! Już napadało śniegu dwa dni temu, a nasza ulica dalej nie odśnieżona i śniegu po kolana.
Z powodu śniegu ominął mnie również pierwszy weekendowy dyżur na chirurgii, tak więc postanowiłam wykorzystać ten czas na naukę… która przy rozpalonym komiku i z kuflem aromatycznego piwnego grzańca nie jest taka zła.

niedziela, 31 stycznia 2010
Opłaca się chorować raz na kilka lat… bo budzi się człowiek w sobotni poranek w domu wypełnionym zapachem smażonego boczku i… takie oto śniadanie czeka na stole!

Nie wiem co mój mąż sobie wyobrażał, bo nawet tryskając zdrowiem i w pełni sił nie byłabym w stanie zjeść połowy tej porji, a co tu dopiero z bolącym gardłem i zapchanymi zatokami. No ale trzeba przyznać że chłopak się postarał.
Zasypało nas nieco w ten weekend.

W lodówce nic nie było, bo dopiero w sobote planowaliśmy zrobić zakupy. Wieczorem więc wybraliśmy się do Subway’a na kanapki i po zakupy spożywcze. Kanapki okazały się najdroższe na świecie – $150!!! A wszystko przez to że nie odśnieżyli dróg i przez jakiegoś idiotę co jechał środkiem z przeciwka. Skoro on nie ustępował, to my zjechaliśmy troszkę i zwolniliśmy tak że samochód tylko się toczył. No i tak się złożyło, że w tym miejscu gdzie zwolniliśmy była ogromna koleina i ni stąd ni zowąd wciągnęła nas ona prosto do rowu! W sumie tkwiliśmy tam prawie godzinę, a jak nas w końcu wyciągnęli to kosztowało nas to $125. Dobrze że Mike kierował, bo gdybym ja siedziała za kółkiem, to chyba wysłuchiwałabym na ten temat do końca życia ☺.

Nie wiem co mój mąż sobie wyobrażał, bo nawet tryskając zdrowiem i w pełni sił nie byłabym w stanie zjeść połowy tej porji, a co tu dopiero z bolącym gardłem i zapchanymi zatokami. No ale trzeba przyznać że chłopak się postarał.
Zasypało nas nieco w ten weekend.
W lodówce nic nie było, bo dopiero w sobote planowaliśmy zrobić zakupy. Wieczorem więc wybraliśmy się do Subway’a na kanapki i po zakupy spożywcze. Kanapki okazały się najdroższe na świecie – $150!!! A wszystko przez to że nie odśnieżyli dróg i przez jakiegoś idiotę co jechał środkiem z przeciwka. Skoro on nie ustępował, to my zjechaliśmy troszkę i zwolniliśmy tak że samochód tylko się toczył. No i tak się złożyło, że w tym miejscu gdzie zwolniliśmy była ogromna koleina i ni stąd ni zowąd wciągnęła nas ona prosto do rowu! W sumie tkwiliśmy tam prawie godzinę, a jak nas w końcu wyciągnęli to kosztowało nas to $125. Dobrze że Mike kierował, bo gdybym ja siedziała za kółkiem, to chyba wysłuchiwałabym na ten temat do końca życia ☺.
poniedziałek, 11 stycznia 2010
Aż mi się nie chce wierzyć że już jest 2010!
Nowy Rok przywitałam w Polsce z rodzicami u ich znajomych. I muszę przyznać że całkowicie zapomniałam jak hucznie w Polsce obchodzi się sylwestra nawet w Skierniewicach. Fajerwerków było co nie miara… zupełnie jak w Stanach na 4 lipca!
Nie miałam więc takich typowo tradycyjnych świąt (chociaż wigilia była Polska, i nawet upiekłam po raz pierwszy makowca i wyszedł wyśmienity!!!)...

...ale Sylwester i Nowy Rok był jak najbardziej ‚po naszemu‘ i wsród rodzinki!
I jeszcze o jednej rzeczy zapomniałam – jak dużo się je w Polsce! Gdzie się nie obejrzałam to każdy chciał we mnie wpychać jakieś pyszności – pierogi, pieczywko domowego wypieku, najlepszy pasztet na świecie w wykonaniu mamy, pieczona kiełbasa, pieczony schab, moja ulubiona ogórkowa i zalewajka… nie mogłam się opędzić! I nie mam pojęcia jak to się dzieje, że jak mieszkałam w domu to jadłam za czterech i wyglądałam jak człowiek… a teraz urosłam o dwa rozmiary chociaż jak to moja babcia określiła „jem jak wróbelek i zagłodzę się na dobre“.
Postanowienia noworoczne?! - już tak tradycyjnie spróbować zrzucić pare kilogramów i częściej odwiedzać siłownię… a jak już nic z tego nie wyjdzie to przynajmniej nie przytyć!
Nowy Rok przywitałam w Polsce z rodzicami u ich znajomych. I muszę przyznać że całkowicie zapomniałam jak hucznie w Polsce obchodzi się sylwestra nawet w Skierniewicach. Fajerwerków było co nie miara… zupełnie jak w Stanach na 4 lipca!
Nie miałam więc takich typowo tradycyjnych świąt (chociaż wigilia była Polska, i nawet upiekłam po raz pierwszy makowca i wyszedł wyśmienity!!!)...

...ale Sylwester i Nowy Rok był jak najbardziej ‚po naszemu‘ i wsród rodzinki!
I jeszcze o jednej rzeczy zapomniałam – jak dużo się je w Polsce! Gdzie się nie obejrzałam to każdy chciał we mnie wpychać jakieś pyszności – pierogi, pieczywko domowego wypieku, najlepszy pasztet na świecie w wykonaniu mamy, pieczona kiełbasa, pieczony schab, moja ulubiona ogórkowa i zalewajka… nie mogłam się opędzić! I nie mam pojęcia jak to się dzieje, że jak mieszkałam w domu to jadłam za czterech i wyglądałam jak człowiek… a teraz urosłam o dwa rozmiary chociaż jak to moja babcia określiła „jem jak wróbelek i zagłodzę się na dobre“.
Postanowienia noworoczne?! - już tak tradycyjnie spróbować zrzucić pare kilogramów i częściej odwiedzać siłownię… a jak już nic z tego nie wyjdzie to przynajmniej nie przytyć!
czwartek, 17 grudnia 2009
Jeszcze tylko tydzień do świąt, a u nas w domu wcale nie jest świątecznie. Po raz pierwszy od lat nie mamy choinki. Nawet nie powiesiłam skarpet na kominku, ani światełek przed domem… chociaż to ostatnie to głównie z powodu pogody. Właściwie w każdy weekend, kiedy mieliśmy zabrać się za te światełka, lało jak z cebra; przecież nie będziemy wieszać dekoracji w deszczu.
W każdym razie za niecałe dwa dni wybywamy na naraty. Wigilię spędzimy u moich znajomych, Boże Narodzenie u Mika znajomych; a następnego dnia lecę do Polski. Więc nie opłaca się kupować choinki… żeby opadła jak nikogo nie będzie w domu.
Jedyna namiastka świątecznej atmosfery to wysłane listy świąteczne (wyjątkowo w tym roku bez opóźnienia), kupione prezenty i kartki z życzeniami na bufecie w kuchni.
A po wigilii, i w świąteczny poranek usiądziemy sobie przy rozgrzanym kominku… i też będzie nastrojowo.
W każdym razie za niecałe dwa dni wybywamy na naraty. Wigilię spędzimy u moich znajomych, Boże Narodzenie u Mika znajomych; a następnego dnia lecę do Polski. Więc nie opłaca się kupować choinki… żeby opadła jak nikogo nie będzie w domu.
Jedyna namiastka świątecznej atmosfery to wysłane listy świąteczne (wyjątkowo w tym roku bez opóźnienia), kupione prezenty i kartki z życzeniami na bufecie w kuchni.
A po wigilii, i w świąteczny poranek usiądziemy sobie przy rozgrzanym kominku… i też będzie nastrojowo.
niedziela, 13 grudnia 2009
Kocham czytać… tylko że na takie czysto przyjemnościowe czytanie to czasu mi brakuje już od ponad roku. Tyle czasu spędzam na czytaniu szkolnych rzeczy, że jak już się z tym uporam, to ostatnią rzeczą którą chciałabym robić to jest czytać jeszcze coś ot tak sobie.
Dobrze więc że ktoś kiedyś wpadł na genialny pomysł nagrywanych książek. Po raz pierwszy zaczęłam słuchać książek w zeszłym roku. Pomyślałam sobie że skoro i tak spędzam średnio dwie godzinny dziennie w samochodzie, to powinnam robić coś bardziej konstruktywnego niż słuchać porannych radiowych ‚talk-showów‘ i tracić czas na próbach dodzwonienia się do nich z odpowiedzią na czasem całkiem głupawe pytania.
Na początku trochę kiepsko mi szło to „czytanie“ w samochodzie: czasem lector miał mało atrakcjny głos, czasem czytał za szybko, innym razem za wolno; czasem ani się obejrzałam a myślami byłam gdzieś zupełnie daleko od ksiązki i musiałam cofać się kilka ścieżek do mementu gdzie zgubiłam wątek.
W końcu jedak polubiłam „słuchanie“ książek. Czasami takie słuchanie jest nawet lepsze od czytania; tak było na przykład z „Twiligh“. Zaczęłam czytać tę książkę zeszłego lata. Dotarłam do setnej strony i całkowicie urzęzłam – niby że chciałam wiedzieć co się stanie z bohaterami, ale nie mogłam się przebić przez prymitywny „harlequinowy“ język. Odłożyłam więc to czytanie na lepsze dni; ale jak wróciłam do szkoły i z czytania nici, to postanowiłam wypożyczyć „Twilight“ w wersji audio z biblioteki… I całkowicie straciłam głowę i zakochałam się w tym fantazyjnym świecie Belli i Edwarda. Dochodzi do tego że wracam ze szpitala późnym wieczorem i zamiast śpieszyć się do domu to siedzę w samochodzie w garażu i słucham jeszcze kilku ścieżek.
Dobrze więc że ktoś kiedyś wpadł na genialny pomysł nagrywanych książek. Po raz pierwszy zaczęłam słuchać książek w zeszłym roku. Pomyślałam sobie że skoro i tak spędzam średnio dwie godzinny dziennie w samochodzie, to powinnam robić coś bardziej konstruktywnego niż słuchać porannych radiowych ‚talk-showów‘ i tracić czas na próbach dodzwonienia się do nich z odpowiedzią na czasem całkiem głupawe pytania.
Na początku trochę kiepsko mi szło to „czytanie“ w samochodzie: czasem lector miał mało atrakcjny głos, czasem czytał za szybko, innym razem za wolno; czasem ani się obejrzałam a myślami byłam gdzieś zupełnie daleko od ksiązki i musiałam cofać się kilka ścieżek do mementu gdzie zgubiłam wątek.
W końcu jedak polubiłam „słuchanie“ książek. Czasami takie słuchanie jest nawet lepsze od czytania; tak było na przykład z „Twiligh“. Zaczęłam czytać tę książkę zeszłego lata. Dotarłam do setnej strony i całkowicie urzęzłam – niby że chciałam wiedzieć co się stanie z bohaterami, ale nie mogłam się przebić przez prymitywny „harlequinowy“ język. Odłożyłam więc to czytanie na lepsze dni; ale jak wróciłam do szkoły i z czytania nici, to postanowiłam wypożyczyć „Twilight“ w wersji audio z biblioteki… I całkowicie straciłam głowę i zakochałam się w tym fantazyjnym świecie Belli i Edwarda. Dochodzi do tego że wracam ze szpitala późnym wieczorem i zamiast śpieszyć się do domu to siedzę w samochodzie w garażu i słucham jeszcze kilku ścieżek.
Subskrybuj:
Posty (Atom)