"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)
wtorek, 24 listopada 2009
Wygląda na to że Ameryka całkowicie postanowiła ominąć święto dziękczynienia w tym roku i tuż po Halloween poddać się całkowicie bożonarodzeniowemu nastrojowi! Już od początku listopada w sklepach zrobiło się czerwono-zielono, choinkowo i… kolędowo! Wczoraj wyprowadzając psy na spacer zobaczyłam że w jednym domu na naszym osiedlu nie tylko świąteczne sopekli wiszą na dachu, ale i choinka jest ubrana w jednym z okien! I tak sobie myślę że musi być trudno w tym okresie w Ameryce nie być chrześcijaninem. Do świąt jeszcze ponad miesiąc, a ja już nie mogę słuchać kolęd w radiu i w sklepach… a przecież jakby nie patrzeć połowa ludzi w tym kraju nie świętuje Bożego Narodzenia w ogóle!!!
niedziela, 15 listopada 2009
Można przyzwyczaić się do wielu rzeczy… do wstawania o 4:30 rano; do bycia pierwszym klientem w Starbucksie tuż po otwarciu o 5:30 (choć zdarzyło się i tak że musiałam być w szpitalu wcześniej i trzeba było obyć się bez kawy); do tego że całe dnie mijają i nie widzę słońca (chociaż od przestawienia zegarków dwa tygdonie temu widzę pierwsze promyki zanim znikam w ścianach szpitala); do tylko trzech wolnych dni w ciągu miesiąca; do tego że „wczoraj“, „dzisiaj“ i „jutro“ czasem nic nie znaczą, bo wstaję tego samego dnia co kładę się spać; do dni kiedy nie widzę twarzy mężczyzny który spi obok mnie bo wykradam się z sypialni kiedy on przewraca się na drugi bok, i spię kiedy on wraca do domu po późnej grze hokeja; do tego że mrożona kanapka „peanut and jelly“ smakuje jak filet mignon w pięciogwiazdkowej restauracji, bo nie ma czasu pomiędzy pacjentami na nic bardziej wyrafinowanego…
Są jednak rzeczy do których trudno przywyknąć… do wpisów w kartach pacjentów długością dorównywujących nowelkom Sienkiewicza; do czekania na wyniki badań krwi, albo jednego z 50 różnych testów kardiologicznych zanim ma się blade pojęcie co dolega danej osobie; do obchodów które czasem trwają wystarczająco długo że trzeba zrobić przerwę na lunch pomiędzy pacjentami; do pacjentów którym można tłumaczyć „jak grochem o ścianę“ że morfina jest pomocna przy zapaleniu trzustki, ale tylko do następnego upicia się do nieprzytomności;
Wygląda więc na to że internisty ze mnie nie będzie.
Są jednak rzeczy do których trudno przywyknąć… do wpisów w kartach pacjentów długością dorównywujących nowelkom Sienkiewicza; do czekania na wyniki badań krwi, albo jednego z 50 różnych testów kardiologicznych zanim ma się blade pojęcie co dolega danej osobie; do obchodów które czasem trwają wystarczająco długo że trzeba zrobić przerwę na lunch pomiędzy pacjentami; do pacjentów którym można tłumaczyć „jak grochem o ścianę“ że morfina jest pomocna przy zapaleniu trzustki, ale tylko do następnego upicia się do nieprzytomności;
Wygląda więc na to że internisty ze mnie nie będzie.
wtorek, 3 listopada 2009
Skończyłam ginekologię i położnictwo… i było bosko!
Do szkoły medycznej szłam bez żadnych uprzedzeń, być może potencjalnie bardziej nastawiona na anastezjologię niż na pozostałe kierunki, ale generalnie otwarta na wszystko… z wyjątkiem ginekologii!!! Dużo było ku temu powodów ale przede wszystkim że ginekolog zawsze wydawał mi się… takim „dentystą od pochwy“ ☺… no bo jak inaczej nazwać lekarza, który cały dzień zagląda kobietom między nogi i pobiera próbki cytologiczne?
W zeszłym roku podczas kursu „Zdrowie kobiety“ moje stereotypy zostały wystawione na próbę i … okazało się że to był mój ulobiony przedmiot! Bardzo wyczekiwałam tegorocznych praktyk, ale w głębi chyba miałam nadzieję że nie będzie mi się podobało na tyle żeby zrezygnować z planów anestezjologicznych. Podobało mi się jednak bardziej niż oczekiwałam. Okazało się że więcej czasu spędziłam na porodówce albo na sali operacyjnej niż w przychodni; a i w przychodni było całkiem interesująco, bez nadmiaru cytologii! W sumie asystowałam przy 3 cesarkach, 8 porodach (własnoręcznie urodziłam 8 łożysk!), uczestniczyłam w wielu operacjach małych i dużych, otwartych, laparoskopowych, z użyciem robota… i zupełnie wyobrażam sobie siebie w tej roli. Anestezjologia jeszcze nie skreślona z listy potencjalnych karier… ale na pewno nie będe się przy niej upierała. Jedyne co mnie maratwi w ginekologii to… nadmiar kobiet! Nie chodzi o pacjentów (bo to jest raczej zrozumiałe), ale o totalną dominację tego zawodu przez kobiety z nadzwyczaj wygórowanym Ego! Ilość estrogenu jest oszałamiająca i mam nadzieję że jeśli zdecyduję się na tę specjalizację to jakoś sobie poradzę z tym fantem.
Do szkoły medycznej szłam bez żadnych uprzedzeń, być może potencjalnie bardziej nastawiona na anastezjologię niż na pozostałe kierunki, ale generalnie otwarta na wszystko… z wyjątkiem ginekologii!!! Dużo było ku temu powodów ale przede wszystkim że ginekolog zawsze wydawał mi się… takim „dentystą od pochwy“ ☺… no bo jak inaczej nazwać lekarza, który cały dzień zagląda kobietom między nogi i pobiera próbki cytologiczne?
W zeszłym roku podczas kursu „Zdrowie kobiety“ moje stereotypy zostały wystawione na próbę i … okazało się że to był mój ulobiony przedmiot! Bardzo wyczekiwałam tegorocznych praktyk, ale w głębi chyba miałam nadzieję że nie będzie mi się podobało na tyle żeby zrezygnować z planów anestezjologicznych. Podobało mi się jednak bardziej niż oczekiwałam. Okazało się że więcej czasu spędziłam na porodówce albo na sali operacyjnej niż w przychodni; a i w przychodni było całkiem interesująco, bez nadmiaru cytologii! W sumie asystowałam przy 3 cesarkach, 8 porodach (własnoręcznie urodziłam 8 łożysk!), uczestniczyłam w wielu operacjach małych i dużych, otwartych, laparoskopowych, z użyciem robota… i zupełnie wyobrażam sobie siebie w tej roli. Anestezjologia jeszcze nie skreślona z listy potencjalnych karier… ale na pewno nie będe się przy niej upierała. Jedyne co mnie maratwi w ginekologii to… nadmiar kobiet! Nie chodzi o pacjentów (bo to jest raczej zrozumiałe), ale o totalną dominację tego zawodu przez kobiety z nadzwyczaj wygórowanym Ego! Ilość estrogenu jest oszałamiająca i mam nadzieję że jeśli zdecyduję się na tę specjalizację to jakoś sobie poradzę z tym fantem.
piątek, 30 października 2009
W Polsce już po pierwszym śniegu, za dwa dni zakurzone i prawie zapomniane futra zobaczą światło dzienne… bo przecież nie wypada jechać na cmentarze w dżinsach i codzienniej kurtce, skoro wszystkie ciotki i kuzyni też przyjdą zapalić świąteczą (i w większości przypadków tylko symboliczną) święczkę… Tutaj jesień na całego, a ja dopiero tydzień temu zdałam sobie z tego sprawę… kiedy po prawie miesiącu przybywania do szpitala przed świtem, i wychodzeniu po zmroku zobaczyłam przepiękne jesienne kolory!
Aż trudno uwierzyć w zeszły weekend minęło sześć lat od naszego ślubu! Spędziliśmy weekend w górach w Virginii… w miejcu gdzie gdzie… nie ma zasięgu komórkowego przez dziesiątki kilometrów, gdzie trzeba wykręcać numer centrali żeby uzyskać długodystansowe połączenie telefoniczne, ale gdzie w starodawnym pensjonacie można podłączyć się do internetu ‚wirelessly‘ ☺.
Było pięknie, i relaksująco!!! Uwielbiam jesień!



Psy też nie mogą się nacieszyć liściami!!! (Tylko gorzej z grabieniem) ☺


No i to oznacza że zima (i narty) już tuż tuż…
Aż trudno uwierzyć w zeszły weekend minęło sześć lat od naszego ślubu! Spędziliśmy weekend w górach w Virginii… w miejcu gdzie gdzie… nie ma zasięgu komórkowego przez dziesiątki kilometrów, gdzie trzeba wykręcać numer centrali żeby uzyskać długodystansowe połączenie telefoniczne, ale gdzie w starodawnym pensjonacie można podłączyć się do internetu ‚wirelessly‘ ☺.
Było pięknie, i relaksująco!!! Uwielbiam jesień!
Psy też nie mogą się nacieszyć liściami!!! (Tylko gorzej z grabieniem) ☺
No i to oznacza że zima (i narty) już tuż tuż…
środa, 30 września 2009
Ponad dwa tygodnie minęło od kiedy skończyłam psychiatrię, choć wydaje się że całe wieki… przynajmniej sądząc po ilości doświadczeń które zdobyłam na ginekologii między „wtedy a teraz“. Mam jednak jeszcze jedną historię do opowiedzenia, która wydarzyła się podczas mojej poprzedniej rotatcji.
Nasz zespół otrzymał prośbę o konsultację w sprawie kobiety, która usiłowała samobójstwa przedawkując na paracetamolu (ponad 200 tabletek). Nie mogliśmy dokonać ewaluacji pacjentki, ponieważ była na respiratorze w stanie śpiączki farmakologicznej. Do dzisiaj mnie mogę wyjśc z podziwu jak często psychiatrzy są wzywani do „przebadania“ nieprzytomnych pacjentów… co oczywiście całkowicie mija się z celem. No bo jak można wydać opinię o stanie psychicznym pacjenta z którym nie można zamienić nawet słowa? Ale nie w tym cała sprawa.
Jedno przedawkowanie paracetamolu może zniszczyć wątrobę szybciej niż całe lata alkoholizmu. O dziwo, jednak, wątroba naszej pacjentki sprawowała się bez zarzutów – przynajmiej na to wskazywały enzymy wątrobowe. A w stan śpiączki farmakologicznej została wprowadzona, bo miała niską saturację tlenu, a intubacja przytomnego pacjenta nie wchodzi w grę. Nasza konsultacja więc ograniczyła się do notatki że będziemy do dyspozycji jak pacjentka zostanie wybudzona. Na następny dzień zalogowałyśmy się do elektronicznej bazy danych żeby zobaczyć jak nasza pacjentka się czuje i nasze zaskoczenie sięgnęło granic kiedy zobaczyłyśmy poranny wpis pt. „Discharge“ (wypis ze szpitala); byłyśmy z dziewczynami pewne podziwu że intubowana poprzedniego dnia pacjentka tak szybko doszła do siebie i ją wypisali. Kliknęłyśmy na ten wpis i przeczytałyśmy: „Czas zgonu – 5:53; przyczyna zgonu – zachłystowe zapalenie płuc“…
Nawet po paru tygodniach nie umiem ubrać w słowa tego co wtedy czułam. Tak naprawde ta kobieta nie była nawet moją pacjentką, na nawiązałam z nią żadnej więzi… a mimo wszystko te czarne litery na białym tle zrobiły na mnie piorunujące wrażenie.
A swoją drogą, życie jest bardzo ironiczne – ktoś kto po raz piętnasty (Tak! To nie pomyłka) próbuje popełnic samobójstwo przedawkowując panadol, umiera na zapalenie płuc, a nie z powodu uszkodzenia wątroby!!!
Nasz zespół otrzymał prośbę o konsultację w sprawie kobiety, która usiłowała samobójstwa przedawkując na paracetamolu (ponad 200 tabletek). Nie mogliśmy dokonać ewaluacji pacjentki, ponieważ była na respiratorze w stanie śpiączki farmakologicznej. Do dzisiaj mnie mogę wyjśc z podziwu jak często psychiatrzy są wzywani do „przebadania“ nieprzytomnych pacjentów… co oczywiście całkowicie mija się z celem. No bo jak można wydać opinię o stanie psychicznym pacjenta z którym nie można zamienić nawet słowa? Ale nie w tym cała sprawa.
Jedno przedawkowanie paracetamolu może zniszczyć wątrobę szybciej niż całe lata alkoholizmu. O dziwo, jednak, wątroba naszej pacjentki sprawowała się bez zarzutów – przynajmiej na to wskazywały enzymy wątrobowe. A w stan śpiączki farmakologicznej została wprowadzona, bo miała niską saturację tlenu, a intubacja przytomnego pacjenta nie wchodzi w grę. Nasza konsultacja więc ograniczyła się do notatki że będziemy do dyspozycji jak pacjentka zostanie wybudzona. Na następny dzień zalogowałyśmy się do elektronicznej bazy danych żeby zobaczyć jak nasza pacjentka się czuje i nasze zaskoczenie sięgnęło granic kiedy zobaczyłyśmy poranny wpis pt. „Discharge“ (wypis ze szpitala); byłyśmy z dziewczynami pewne podziwu że intubowana poprzedniego dnia pacjentka tak szybko doszła do siebie i ją wypisali. Kliknęłyśmy na ten wpis i przeczytałyśmy: „Czas zgonu – 5:53; przyczyna zgonu – zachłystowe zapalenie płuc“…
Nawet po paru tygodniach nie umiem ubrać w słowa tego co wtedy czułam. Tak naprawde ta kobieta nie była nawet moją pacjentką, na nawiązałam z nią żadnej więzi… a mimo wszystko te czarne litery na białym tle zrobiły na mnie piorunujące wrażenie.
A swoją drogą, życie jest bardzo ironiczne – ktoś kto po raz piętnasty (Tak! To nie pomyłka) próbuje popełnic samobójstwo przedawkowując panadol, umiera na zapalenie płuc, a nie z powodu uszkodzenia wątroby!!!
niedziela, 13 września 2009
Dopiero teraz zdałam sobie sprawę że w moim blogu zupełnie zignorowałam mój ogródek. Co prawda teraz już powoli podumiera, i wygląda że z ostatniego plonu pomidorów nic nie wyjdzie, bo dni są za chłodne i za mało słońca żeby się zaczerwieniły; ale muszę przyznać że jak na pierwszy raz spisałam się nie najgorzej w roli ogrodnika.
Całe lato miałam świeże warzywka na własne potrzeby. Najlepiej rosły pomidory, ogórki i zioła. Ostra paryka, która wciąż suszy się w oknie w kuchni też ładnie rosła. Ale zwykła czerwona i zielona papryka (tzw. „bell peppers“), dopiero zaczęła rosnąć jak już całkowicie się poddałam, zostawiłam ogródek na tydzień bez podlewania w okresie największej suszy i pojechałam do Kalifornii. Byłam przekonana że po powrocie będę musiała wyrwać uschnięte krzaki papryki a tu czekała na mnie niespodzianka… na każdym krzaku kilka malutkich papryczek, które bardzo ładnie dojrzały w ciągu kolejnych tygodni!




Postanowiłam że w przyszłym roku zasadzę zioła w donicach na tarasie. Wtedy w ogródku będzie więcej miejsca na warzywa… no i nie będe musiała przemakać do suchej nitki za każdym razem kiedy potrzebuję trochę bazylii czy tymianku. Jakoś tak się złożyło w tym roku że za każdym razem jak potrzebowałam ziół, to akurat tak lało że po powrocie z ogródka musiałam się przebierać w suche ubrania ☺.
A skoro już przy gotowaniu to muszę przyznać że mało rzeczy sprawia mi tyle radości i satysfkacji co krzątanie się po kuchnii, próbowanie nowych przepisów i… jedzenie. Na urodziny przyjaciele sprawili mi książkę kucharską Jamiego Olivera i… na nowo odkryłam moją pasję! Przepisy są niesamowite i zawsze wychodzą! (Dzięki Stefany!!!)
Już profesjonalnym kucharzem nie zostanę… za dużo czasu w życiu spędziłam w różnego rodzaju szkołach, i lekarz to ostateczna decyzja, ale moim marzeniem jest żeby kiedyś móc zapisać się w czasie wakacji do prawdziwej szkoły kulinarnej i w ciągu kilku tygodni zgłębiać tajniki kuchni!
Na koniec zdjęcie mojego tegorocznego „debiutu wekowego“. Dżemy wyszły niesamowite! To tylko namiastka – bo w sumie zrobiłam około 60 słoików!
Całe lato miałam świeże warzywka na własne potrzeby. Najlepiej rosły pomidory, ogórki i zioła. Ostra paryka, która wciąż suszy się w oknie w kuchni też ładnie rosła. Ale zwykła czerwona i zielona papryka (tzw. „bell peppers“), dopiero zaczęła rosnąć jak już całkowicie się poddałam, zostawiłam ogródek na tydzień bez podlewania w okresie największej suszy i pojechałam do Kalifornii. Byłam przekonana że po powrocie będę musiała wyrwać uschnięte krzaki papryki a tu czekała na mnie niespodzianka… na każdym krzaku kilka malutkich papryczek, które bardzo ładnie dojrzały w ciągu kolejnych tygodni!




Postanowiłam że w przyszłym roku zasadzę zioła w donicach na tarasie. Wtedy w ogródku będzie więcej miejsca na warzywa… no i nie będe musiała przemakać do suchej nitki za każdym razem kiedy potrzebuję trochę bazylii czy tymianku. Jakoś tak się złożyło w tym roku że za każdym razem jak potrzebowałam ziół, to akurat tak lało że po powrocie z ogródka musiałam się przebierać w suche ubrania ☺.
A skoro już przy gotowaniu to muszę przyznać że mało rzeczy sprawia mi tyle radości i satysfkacji co krzątanie się po kuchnii, próbowanie nowych przepisów i… jedzenie. Na urodziny przyjaciele sprawili mi książkę kucharską Jamiego Olivera i… na nowo odkryłam moją pasję! Przepisy są niesamowite i zawsze wychodzą! (Dzięki Stefany!!!)
Już profesjonalnym kucharzem nie zostanę… za dużo czasu w życiu spędziłam w różnego rodzaju szkołach, i lekarz to ostateczna decyzja, ale moim marzeniem jest żeby kiedyś móc zapisać się w czasie wakacji do prawdziwej szkoły kulinarnej i w ciągu kilku tygodni zgłębiać tajniki kuchni!
Na koniec zdjęcie mojego tegorocznego „debiutu wekowego“. Dżemy wyszły niesamowite! To tylko namiastka – bo w sumie zrobiłam około 60 słoików!

wtorek, 8 września 2009
Dzisiaj po raz pierwszy w tym roku nastała typowo jesienna pogoda. Lało jak z cebra od samego rana i o 7:00 rano jeszcze ciągle było ciemnawo. Nie wiem czemu właśnie w taką pogodę zachciało mi się ubrać w sukienkę… tym bardziej że sukienki i spódniczki należa w moim przypadku do rzadkości.
W każdym razie w drodze do szkoły dopatrzyłam się oczka na moich rajstopach. Jako że z czasem stałam dosyć nieźle, postanowiłam zatrzymać sie w Walmarcie, który z resztą wcale nie był tak bardzo „nie po drodze“. Kupienie rajstop i przebranie się w sklepowej toalecie zajęło zaledwie kilka minut. Jak wyszłam na parking to akurat rozpadało się na całego, chociaż wydawało mi się że już bardziej lać nie może. Szybciutko pobiegłam do samachodu… tylko żeby zobaczyć go nie stoi tam gdzie go zaparkowałam!
Deszcz się leje, ja przemoczona do bielizny, biegam po całym parkingu jak szalona, wciskam ‚panic button‘ na moim breloczku… a po samochodzie ani śladu.
W końcu sięgam zdesperowana po telefon do mojej torebki, żeby zadzwoć do Mika i powiedzieć mu że mój samochód zniknął a tu się okazuje że komórka również została w samochodzie.
Zrezygnowana, przemoczona do suchej nitki wróciłam do sklepu, znalazłam ochoronę i jak tylko zaczęłam im zdawać raport z kradzieży mojego samochodu, nagle mi się przypomniało że dzisiaj jechałam do szkoły Mika samochodem a nie swoim… i oczywiście stał tam gdzie go zaparkowałam!
Dobrze że już ostatni tydzień psychiatrii przede mną, bo wygląda na to że powoli zaczynam tracić głowę…
W każdym razie w drodze do szkoły dopatrzyłam się oczka na moich rajstopach. Jako że z czasem stałam dosyć nieźle, postanowiłam zatrzymać sie w Walmarcie, który z resztą wcale nie był tak bardzo „nie po drodze“. Kupienie rajstop i przebranie się w sklepowej toalecie zajęło zaledwie kilka minut. Jak wyszłam na parking to akurat rozpadało się na całego, chociaż wydawało mi się że już bardziej lać nie może. Szybciutko pobiegłam do samachodu… tylko żeby zobaczyć go nie stoi tam gdzie go zaparkowałam!
Deszcz się leje, ja przemoczona do bielizny, biegam po całym parkingu jak szalona, wciskam ‚panic button‘ na moim breloczku… a po samochodzie ani śladu.
W końcu sięgam zdesperowana po telefon do mojej torebki, żeby zadzwoć do Mika i powiedzieć mu że mój samochód zniknął a tu się okazuje że komórka również została w samochodzie.
Zrezygnowana, przemoczona do suchej nitki wróciłam do sklepu, znalazłam ochoronę i jak tylko zaczęłam im zdawać raport z kradzieży mojego samochodu, nagle mi się przypomniało że dzisiaj jechałam do szkoły Mika samochodem a nie swoim… i oczywiście stał tam gdzie go zaparkowałam!
Dobrze że już ostatni tydzień psychiatrii przede mną, bo wygląda na to że powoli zaczynam tracić głowę…
Subskrybuj:
Posty (Atom)