"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

niedziela, 8 lutego 2009

W zeszłym tygodniu po raz pierwszy miałam okazję badać niemowlaka! Ośmiotygodniowe maleństwo trafiło do szpitala z temperaturą i kaszlem. Maleńkie niesamowicie. To był wcześniak urodziony w 31 tygodniu ciąży, wiec tak naprawdę to jeszcze powinnien być w brzuszku u mamy i cierpliwie czekać na swój czas. W każdym razie w szpitalu okazało się że ma zapalenie płuc. Mała miała tyle kroplówek i rurek popodłączanych, że ledwo ją było widać w tej całej plątaninie. Już jak ja ją badałam to miała się trochę lepiej – temperatura spadłą i zaczęła jeść. Niesamowite doświadczenie badać takiego małego człowieczka – nic nie jest takie same jak w dorosłym – serce inaczej bije, płuca inaczej pracują – zupełnie inaczej wszystko brzmi przy osłuchiwaniu.

Wygląda na to że zrobiła się u nas wiosna na całego – w ten weekend mamy ponad 20oC. Mam nadzieję, że jeszcze się ochłodzi, żebyśmy przed naszym marcowym wyjazdem do Kanady, mieli okazję wypróbować nasz nowozakupiony sprzęt narciarski na jednym z pobliskich stoków. Na prawdziwy śnieg nie liczę, ale przecież przy takich temperaturach to nie ma co jeździć nawet na sztuczno-naśnieżanym.

niedziela, 1 lutego 2009

Tak sobie myślałam o tym moim blogu i zdecydowałam że od dzisiaj posty będą bez tytułów. Zawsze mi najwięcej czasu schodzi na wymyśleniu tytułu, a zazwyczaj i tak nie oddaje nastroju i tonu danego postu.

Skończyłam w piątek kardiologię. Cały miesiąc męczyłam się z nią i dłużyło się niesamowicie. Strasznie się rozczarowałam tym przedmiotem – jakby nie patrzeć to jedna z najważniejszych dziedzin medycyny, biorąc pod uwagę zachorowalność na choroby serca we współczesnej populacji. A ta kardiologia wcale nie była zbyt ciekawa – bardziej jak fizyka i mechanika niż medycyna. Od jutra przez następne trzy tygodnie – choroby układu pokarnowego!

W zeszłym tygodniu postanowiliśmy z Mikiem, że w miarę możliwości w każdy weekend na który nie będziemy mięli szczególnych planów i ja nie będę musiała zakuwać do zbliżającego się egzaminu, będziemy eksperymentowali w kuchni z nowymi potrawami. Tak więc dzisiaj Mike upiekł oliwkowy chleb grecki z ziołami i czarnymi oliwkami. Wyszedł naprawdę dobry – biorąc pod uwagę, że nasze wcześniejsze piekarskie próby kończyły się czymś z pogranicza czerstwego pieczywa namoczonego w wodzie i kamienia. Ja natomiast ugotowałam zupę krem z dyni piżmowej z szałwią (butternut squash and sage soup) z ryżem, a na drugie danie pieczoną wołowinę. Zupa była niesamowita! Roboty z nią niesamowicie dużo, ale roszkosz dla podnibienia niesamowita, tak więc na pewno od czasu do czasu się na nią skusimy.

wtorek, 27 stycznia 2009

Czekanie

Wygląda na to że moje czekanie i niecierpliwość przynajmniej chwilowo zostały zaspokojone. Obudziłam się dzisiaj rano takiego oto widoku z kuchennego okna



Taki troche niemrawy ten śnieg, no ale lepszy niż nic. W planach i tak miałam na dzisiaj nie pojechanie do szkoły i uczenie się w domu, tak więc nawet nieźle się złożyło – bo pewnie bym jechała i jechała… i całkiem możliwe że nie dojechała na czas, biorąc pod uwagę umiejętności tutejszych kierowców.

W godzinie ‚lunchowej‘ zrobiłam sobie przerwę w nauce i wybrałam się z Shivą na mały spacer. Na początku trudno ją było przekonać do zabawy w śniegu – nie wiem czy psy mają aż taką dobrą pamięc – ale całkiem możliwe że boi się że znowu zostanie porzucona – bo jak ją adoptowaliśmy to w schronisku nam powiedzieli że znaleźli ją wyziębioną i wygłodzoną, i powłóczyła smyczą po śniegu. No i w sumie od tamtej pory mijają teraz dwa lata, ale tak naprawde to nie było takiego prawdziwego śniegu od tamtej pory. A może po prostu średnio jej się na początku podobał świat pokryty zimnym, lepkim, białym CZYMŚ. Grut że w końcu trochę dała się przekonąć i tak się rozbiegała że nawet mnie przewróciła z tej całej radości.

niedziela, 18 stycznia 2009

… no i znowu nici ze śniegu!

Strasznie zimno ostatnio tutaj było – tzn. zimno jak na tutaj. Wczoraj jak z samego rana wypuściłam psa na podwórko, a sama stałam na tarasie w samych spodniach od piżamy (co prawda w kożuchu i butach, ale bez skarpet), to myślałam że się wścieknę. Nawet o dziwo pies nie chciał za długo biegać. Po powrocie sprawdziłam pogodę i okazało się że na zewnątrz było -17! Tutaj to raczej rzadkość! Dziś się trochę ociepliło; niby że śnieg miał padać. Przynajmniej od tygodnia tak zapowiadali. Już jest bliżej niż dalej do wieczora a po śniegu ani śladu! Nie wiem czemu tak wypatruję tego śniegu! W sumie to same z nim problemy, bo nagle wszyscy zamnieją się w idiotów i zapominają jak się jeździ samochodem. Drogowcy zawsze zaskoczeni – jeszcze bardzie niż w Polsce… a mimo to zawsze czekam. No nic – wygląda na to że dopiero na początku marca jak się wybierzemy na narty do Kanady to się nacieszę zimą!
Tymczasem jedyna korzyść z tej niezimowej zimy to taka że (moj nieulubiony) Starbucks w ramach ‚Tea Time‘ ma niesamowite herbaty… bo ich kawa pozostawia wiele do życzenia! ‚London Fog Latte‘ jest po prostu cudowna – herbata earl grey z lawendą, wanilią i bergamotem (cokolwiek to jest), wymieszana z mleczną pianką! Wygląda na to że przynajmniej tymczasowo Starbucks wkupił się spowrotem w moje łaski.

sobota, 10 stycznia 2009

Noworocznie

Kartek świątecznych jeszcze nie wysłałam… już nie wyślę. Ale zanim zabiorę się za noworoczne (moim celem jest wysłanie ich przed końcem miesiąca - chyba jeszcze będą się liczyły te życzenia! W końcu rok trwa 12 miesięcy… a na początku lutego to ten rok i tak będzie jeszcze stosunkowo „Nowy“) umieszczę tutaj posta, zanim wypłoszę na dobre tych najbardziej wytrwalszych moich czytelników.



Ach! Co to były za Święta?! Ciężko będzie je pobić w przyszłości! Niewątpliwie najlepsze jakie do tej pory przeżyłam! Po raz pierwszy rodzinne święta odbywały się u nas ze mną w roli pani domu! Roboty było niesamowicie dlużo! Przygotowania kulinarne do wigilii trwały trzy dni! Ale z czterema kucharkami poszło o wiele sprawniej niż myślałam (i tu powinno się znaleźć zdjęcie nasz lepiących pierogi w kuchni, ale okazało się że zamiast zdjęcia ktoś nakręcił filmik, który i tak nie wyszedł). No a w dodatku zestaw moich nowych garków z Williams & Sonoma na które chorowałam od lat i których zupełnie się nie spodziewałam w prezencie gwiazdkowym, sprawdził się doskonale (bo Mikołaj tak to wszystko sprytnie wymyślił że garki czekały na mnie w kuchni w poranek gdy wielkie gotowanie się zaczęło). Najbardziej tymi naszymi przygotowaniami zmęczyli się ‚tatusiowie‘!



W końcu po raz pierwszy udało mi się przekonać Mika do żywej choinki! Była piękna i pachniała nadzwyczajnie!



Pewnie nie robiła takiego wrażenia jak ta pod Białym Domem…



albo pod Rockefeler Center w Nowym Jorku



... ale ta była nasza i… bardziej specjalna. No i podczas naszej wyprawy do NY w końcu udało mi się po raz pierwszy zobaczyć lodowisko w Central Parku! Tak więc mogę skreślić kolejną rzecz z mojej listy miejsc/ rzeczy do zobaczenia.



Ale niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Rodzinka rozjechała się w zeszły weekend i wszystko wróciło do ‚normalności‘ – ja po uszy w nauce, tym razem w kardiologii; Mike również rozpoczął nowy semestr w zeszłym tygodniu! Życzę wszystim czytelnikom mojego klikania Do siego roku!!! (zawsze myślałam że to się pisze łącznie, ale najwyraźniej się myliłam).

wtorek, 9 grudnia 2008

„Medical Student Syndrome“ czy fakt?

Właśnie jestem w trakcie patologii układu oddechowego. Na początku myślałam że za bardzo się wczułam w swoją rolę, albo udzieliła mi się najbardziej pospolita przypadłość studentów medyczynych i zaczęłam być uosobieniem symtomów, o których się uczę. Ale „gil do pasa“, zimno na górnej wardze i szumy oskrzelowe (co prawda samo zdiagnozowane) raczej wykluczają taką możliwość. Tak więc chyba jednak dopadło mnie jakieś choróbsko… pierwszy raz od 4 lat! Mam nadzieję że wykuruję się przed przyszłym tygodniem.

Święta już tuż tuż. W domu u nas robi się coraz bardziej nastrojowo – wyczyściliśmy kominek i po raz pierwszy w tym roku odpaliliśmy go w zeszły weekend – tak żeby upewnić się przed przybyciem gości że wszystko jest w porządku. Prezenty już zakupione i popakowane! Udekorowaliśmy już dom na zewnątrz… nie do końca tak jak chciałam, bo okazało się że drabina kosztuje ponad $250, a bez drabiny ani rusz; tak więc skończyło się na dekoracji nie wymagającej prac wysokościowych. Najwyżej „awansujemy“ z wystrojem w przyszłym roku, jak będzie mniej wydatków świątecznych. Załączyłabym jakieś zdjęcia, ale poczekam do następnego postu, po przylocie rodziców i Gosi, bo jak zobaczą zdjęcia to już nie będzie efektu ☺.

Choinki jeszcze nie mamy. Trochę dlatego że długo nie mogliśmy się zdecydować czy żywą czy sztuczną. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się że ładnej żywej nie da się znaleźć poniżej $100! Chyba całkowicie zgłupieli Ci ludzie! Sztuczna wg moich informacji nie dość że droższa (chociaż to jednorazowy wydatek), to jeszcze mniej ekologiczna (już wolę nie wnikać z jakiego świństwa jest zrobiona). Poza tym ja uważam że choinkę powinno się ubrać jak już wszystko inne jest gotowe – czyli na dzień lub dwa przed wigilią. Mój mąż natomiast, całkowicie zdominowany ogólnym trendem uważa że powinniśmy byli ubrać choinkę już w „podziękczynny weekend“ (czyli na miesiąc przed Bożym Narodzeniem!!!). Już i tak dosyć długo udało mi się go odwodzić od tego pomysłu – ciekawe na ile jeszcze wystarczy mi zacięcia do „nieubierania“ tej choinki?

niedziela, 30 listopada 2008

I po listopadzie!

Teraz to już mi tylko jedno w głowie: za nie całe trzy tygodnie w końcu przylecą rodzice i Gosia! To będą najlepsze święta od wielu lat… a może nawet najlepsze (i koniec kropka)?! No bo po raz pierwszy w będziemy mieli z Mikiem w czasie swiąt rodzinę u nas, po raz pierwszy będziemy mieć rodzinę w tym domu, po raz pierwszy będziemy miec… dwie rodziny w tym domu ;). I o dziwo – udało mi się mojego męża namówic na żywą choinkę, tak więc po raz pierwszy będziemy mieli prawdziwe, pachnące lasem drzewko w domu… zakładając że coś mu się nie odwidzi do tego czasu… bo z mężami to nigdy nic nie wiadomo.
No i tym razem to ja będę panią domu, tak więc będę mogła przygotować wszystko wg swojego gustu, smaku i upodobania. Gosia i mama mi pomogą, ale ostatnie słowo będzie należeć do mnie. No i w końcu Mika rodzice zobaczą na czym polega prawdziwa Polska wigilia!
Prezenty pokupowane… dla wszystkich z wyjątkiem mnie; jakoś nie mogę się zdecydować co chcę. Już nawet kupiłam skarpety świąteczne z imionami wszystkich gości – jak tylko je dostarczną to udekoruję kominek – może jakoś szybciej mi zlecą te dni oczekiwania!