"The longer I live, the more I realize the impact of attitude on life. Attitude is more important than facts. It is more important than the past, than education, than money, than circumstances, than failures, than successes, than what other people think or say or do. It is more important than appearance, giftedness, or skill. It will make or break a company... a church... a home. The remarkable think is we have a choice every day regarding the attitude we will embrace for that day. We cannot change our past... we cannot change the fact that people will act in a certain way. We cannot change the inevitable. The only thing we can do is play on the one string we have, and that is our attitude. I am convinced that life is 10% what happens to me and 90% how I react to it. And so it is with you... we are in charge of our attitudes." (from 'Attitude' by Charles Swindoll)

środa, 29 czerwca 2011

Kiedy zaczynałam pisać ten blog, byłam w trakcie składania papierów na medycynę. Jak już się dostałam na te studia, postanowiłam sobie że nie będzie to blog szkolno-medyczny… a przynajmniej nie tylko. Miało być o takich tam sobie codziennych banałach i od czasu do czasu poważniejszych sprawach. Do tej pory chyba nawet mi się to udawało, ale teraz może nie być tak łatwo trzymać medycynę w ryzach – bo jak w piątek zacznę pracę, to już w tym moim życiu na codzienne banały nie zostanie za wiele czasu. No ale na temat pracy i długich godzin pożalę się następnym poście, bo ten miał być o „codzienności“.

Nie cie cierpię fryzjerów w Ameryce! Są drodzy i nie wiedzą co robią. Jak przyjechałam tu prawie 10 lat temu to… po trzech niepowodzeniach postanowiłam zapuścić włosy, bo nawet zwykłe ścięcie okazało się nielada wywzwaniem dla trzech różnych „fachowców“. Gdy pojawiły się pierwsze oznaki srebrnego włosia, nie było już tak prosto i… udało mu się po kolejnych próbach znaleźć kogoś kto umiał zrobić super pasemka i nieżle obciąć, ale nawet z moim studenckim rabatem w owym czasie każda wizyta u fryzjera przyprawiała mnie (nie wspominająć już o małżu) o palpitacje. Jak się przeprowadziłam kawałek dalej od DC i jego wywindowanych cen, portfel już tak bardzo nie cierpiał, ale standard stylizacji również spadł. Tak więc moje uczesanie zazwyczaj przeżywało okresowy renesans podczas wizyt w Polsce, a później to już róźnymi metodami i z takimiż samymi efektami starałam się utrzymać czuprynę w przywoitym stanie do kolejnej wizyty.

Tak też było tym razem. Podczas wiosennej wizyty w Polsce skusiłam się, oprócz obowiązkowych na siwiznę pasemek, na grzywkę, a raczej pół grzywki (bo taka niesymetryczna). Ostatni raz miałam chyba grzywkę w przedszkolu gdy mama obcinała mnie na pazia. Wszystko było pięknie i super dopóki kudły mi nie urosły i nic już za tej grzywki nie widziałam. Około trzech tygodni temu poszłam do salonu gdzie już raz robiłam pasemka (z w miarę pozytywnym rezultatem) i po moich dosyć długich wywodach i gestykulacjach kobieta „ciachnęła“ mi grzywkę (bo na inne imię się to nie kwalifikuje). Ani nie dało się tego potem ułożyć ani nic. Podpinałam więć sobie to nieszczęsne wystrzępione włosięta spinką, a dzisiaj w drodze do domu postanowiłam wypróbować „nocny salon“ obok mnie (jest otwarty od 15 do 24:00). Kobieta złapała się za głowę jak zobaczyła dzieło swojej poprzedniczki. Miejmy nadzieję że udało jej się naprawić moje włosy (bo po lakierze i podkręcanej szczotce, zawsze wszystko ładnie wygląda – do pierwszego mycia). I kto by pomyślał że taka grzywka może dostarczyć tyle problemów w Ameryce?

------------------------------

When I started writing this blog, I was in the process of applying to medical school. When I finally made it in, I decided that it wouldn’t be blog about school and medicine… or et least not exclusively. It was intended to be a space for sharing everyday trivial and… not so trivial stuff. So far I’ve been doing pretty good, I think; but now it might be hard to keep medicine from here. When I start working on Friday, there might not be much time left for trivial things. That being said, I’ll complain about my hours in the next post, since this one was supposed to be about “everyday stuff”.

I hate American hair stylist. Not only do they cost an arm and a leg, but they also have no idea what they are doing. When I first arrived here almost 10 year ago, after three “hair dresser fiascos” I decided to grow my hair. A simple, ordinary haircut turned out to be a challenge for three different stylists. When I saw first few specks of silver on my head avoiding hair salons was not so easy any more. After a couple more attempts I found somebody who could do decent highlights and reasonable haircuts but… the prices were far from reasonable. Even with my student discount the cost of each appointment gave me palpitations (not mentioning the hubby). When I moved away from DC and its overpriced services, the hair maintenance cost dropped… and so did the quality of service. And so, my hair usually went through a sort of renaissance during my periodic visits in Poland, and then with various methods and… various effects I attempted to maintain my hairstyle in a reasonable shape until my next trip home.

This time was no different. When I was in Poland last spring, on top of my regular highlights I decided to get bangs (or “fringe” for those speaking British English); or a swing bang… since it was quite funky and asymmetric. Prior to that the last time I had bangs was in preschool when my mom thought that “bob style” hair was the best hair ;).
All was good until my hair got long and I could not see any more from behind my bangs. About three weeks ago I went to a salon when I had my highlights done once and they did an OK job. After several minutes of explanations and gesticulations, a lady chopped my hair (“chopped” because it doesn’t qualify for different name). My hair was bulky and unmanageable, so that I ended up clipping it with a berretta. Today on my way home from work I decided to try out a new “Night Hair Studio” that opened close by a while ago. They are open from 3 pm until midnight… When a hair dresser saw what her predecessor did last time, she shook her head. Lets hope that she fixed my hair (all hair looks good until your first wash, with all the lotions, sprays, and curled brushes).
Go figure! Who knew that ordinary bangs would be such an ordeal in America.

3 komentarze:

Arabella pisze...

90% moich koleżanek mieszka w USA,i mają dokładnie takie same odczucia co Ty..ciągle narzekają na fryzjerów,i jak tylko przyjadą do Jordanii to pierwsze co robią to idą do fryzjera :) zresztą mam w planie napisać o naszych salonach fryzjerskich za jakiś czas :)
Powodzenia w pracy!

robin153 pisze...

Kasia, linkuje do Ciebie z mojego polskiego bloga. Mam dokladnie tak samo z fryzjerami, i wczoraj zapytalam babke, ktora miala swietna fryzure o jej fryzjera. Tony - Rainbow Salon- White Flint Mall. Bede go probowac w jesieni. Tak mi sie zdarzylo czasem znalezc dobrych fryzjerow.

thern pisze...

dobrego fryzjera znaleść to sztuka. Ja w Polsce zmieniałam kilka kobiet, w końcu trafiłam na taką, co z niej byłam zadowolona. Teraz we Włoszech też zaryzykowałam, poszłam do jednej, bo miała akurat promocję i już zostałam, chociaż jest dosyć daleko ode mnie. Ale warto, bo zawsze wychodzę zadowolona:)